profil

Moje refleksje o życiu i śmierci...

poleca 85% 112 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

„Mors ultima linea rerum” – tak mówił Horacy, a oznacza to, że „śmierć [jest] kresem ostatnim wszystkiego”. Bardzo ateistyczne stwierdzenie... Zapewne ciężko ganione przez kościół oraz nasze przesadnie katolickie (żeby nie powiedzieć „zdewociałe”) społeczeństwo, wierzące w życie po śmierci. Jednakże zdanie to jest jednocześnie bazowane na racjonalnym myśleniu. Przecież wiadomo, że nic nie trwa wiecznie, a początek jest zapowiedzią końca.

W egzystencjalizmie „śmierć to treść życia interpretowanego jako proces ciągłego umierania”. Trochę to zawiłe, ale polega głównie na tym, że gdy się rodzimy to już zaczynamy umierać... Smutne, ale prawdziwe. Należy się jednak pocieszać tym, że póki żyjemy to możemy się tym życiem cieszyć i nie martwić śmiercią, bo jak powiedział Epikur „największe zło, śmierć, nie dotyka nas ani trochę, gdyż póki jesteśmy, nie ma śmierci, a odkąd jest śmierć, nie ma nas”.

Mimo iż nie możemy mieć pewności czy śmierć jest końcem, czy jak według religii chrześcijańskiej (i wielu innych) dopiero początkiem, patrząc na to racjonalnie, jestem bliższy teorii Horacego, że po śmierci nie nic ma, więc nie należy się jej bać, ani też oczekiwać... Czasami jednak lęk przed śmiercią nie wynika z samego strachu przed nieznanym, czy niepewnym, ale z niechęci zakończenia życia, bo przecież jest takie piękne i w ogóle wspaniałe... Zdarza się, że patrząc w oczy śmierci zdajemy sobie sprawę, że mamy na świecie jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia, a przecież, jeśli śmierć jest końcem, to po niej już tego nie zrobimy... Wtedy nie pojawia się strach. Wtedy jesteśmy zawiedzeni z powodu niemożności kontynuowania życia... Z początku może być to odczuwane jako lęk, lecz gdy zdajemy sobie sprawę z nieuchronności nieuchronnego, wszystko cichnie... I albo umieramy, albo przestajemy się zastanawiać nad takimi głębokimi tematami i wracamy do naszych przyziemnych spraw, do których przywołuje nas zdrowy rozsądek, a które w większości są zdecydowanie przyjemniejsze niż kontemplowanie o końcu... Może przez mój skrajny racjonalizm, a może dlatego, że nie „przeżyłem śmierci” (co swoją drogą jest raczej niemożliwe, aczkolwiek nic nie jest w stu procentach pewne...), nie jestem w stanie zagłębić się bardziej w refleksje na ten temat...

Cóż, było sporo o śmierci, teraz powinno być trochę więcej o życiu. Ale czy przypadkiem nie powinno być najpierw o życiu? Zastanawiające, dlaczego zacząłem od głębszego poruszania tematu śmierci... Być może moja egzystencja ma bliżej do śmierci niż do życia... Ale po cóż ta dygresja, przejdźmy już do sedna.

Życie jak wiadomo ma swój koniec – śmierć. Jednakże po krótkim namyśle dochodzę do wniosku, że oczekiwanie na nią nie jest głównym celem naszego istnienia. Należałoby się zastanowić, jaki jest ten prawdziwy cel... Jeśli w ogóle jest...

Niektórzy twierdzą, że celem życia ludzkiego jest przedłużenie gatunku (bardzo biologiczne podejście), ale po głębszym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że na dłuższą metę nie ma to najmniejszego sensu, bo w takim razie człowiek rodziłby się tylko po to, aby wydać na świat potomstwo, tylko po to, aby to potomstwo mogło wydać na świat potomstwo... I tak można w nieskończoność toczyć to błędne koło. Tak, więc ten cel z góry odrzucam jako główny cel życia...

Ludzie religijni (ogólnie wierzący) traktują życie (na ziemi) jako swoistą próbę przed dostąpieniem do życia wiecznego (chociaż tak do końca nie jestem tego pewien, bo nie jestem jednym z nich). W chrześcijaństwie jest to klasyfikacja na niebo i piekło, w hinduizmie mimo dojścia teorii reinkarnacji i tak chodzi o klasyfikację według prawa Karmy. Tyle, że tu mamy życie po życiu, a ja już wcześniej wykluczyłem możliwość wystąpienia tego epizodu.

Dla wielu ludzi celem życia jest osiągnięcie szczęścia, ale niewielu rozumie, czym tak naprawdę jest szczęście... Ja należę do tych nieuświadomionych w tej sferze i co za tym idzie nie mogę postawić za cel swego życia czegoś, co nie do końca rozumiem.

Można również dobić do bardziej przyziemnych spraw i zastanowić się nad samym czerpaniem z życia przyjemności i korzyści, jednak geniuszem być nie trzeba, aby dostrzec w tym kompletny brak sensu, mimo iż jest to cel obierany często za ten główny. Ale ludzie z takim celem, niestety często (zdecydowanie zbyt często) szybko kończą swe dążenia, jak również swoje życie...

Jaki więc jest w końcu ten cel? Ja go nie znalazłem, mimo iż przeszukałem wiele więcej dziedzin niż wspomniane powyżej. Żyje żeby żyć, a może „żyje, bo nie mogę umrzeć” jak jeden z bohaterów „Wieży” Herlinga... Żyję, bo nie widzę w życiu sensu, ale jeszcze mniejszy sens odnajduje w śmierci... Żyję oddając się w ręce przypadku, jedynie delikatnie korygując jego dzieło. Żyję chwilą, chwytam dzień i „chwile ulotne”. Podążając za jedną z mądrości zawartych w biblii, mianowicie „nie znacie dnia, ani godziny”, nie planuje swego życia na zapas, bo przecież nie wiem, co może się zdarzyć i zwykle dalekosiężne plany, delikatnie mówiąc, są niewypałem. Pamiętam jeszcze jeden cytat z filmu pt. „Wieczny Student”. Mówi on sam za siebie: „Nie traktuj życia zbyt poważnie, bo i tak nie wyjdziesz z niego żywy.”...

Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 4 minuty