profil

Spartakus

Ostatnia aktualizacja: 2021-05-17
poleca 85% 2070 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

W 73 roku przed Chrystusem Kapua była największym, najludniejszym i z pewnością najbogatszym miastem Kampanii. Położona w korzystnym miejscu - na styku drogi biegnącej z północy, z Rzymu, rozczłonkowującej się na południe, do wielkich portów w Tarencie i Brundisium, oraz na zachód do Neapolu - stanowiła wielki ośrodek handlu i rzemiosła. Jedną ze specjalności tego ważnego miasta były szkoły gladiatorów; należąca do Lentulusa Batiatusa, położona, jak możemy przypuszczać, na obrzeżach, z pewnością zaliczała się do największych.

Wszelako sam Lentulus Batiatus pozostałby człowiekiem mało znanym, poza wąskim kręgiem osobistości zajmujących się organizacją igrzysk i wszelkiego rodzaju widowisk, gdyby nie fakt, że pewnego dnia, jesienią 73 roku, zakupił grupę trackich niewolników z plemienia Majdów. Nie minęło wiele czasu, a tym ostatnim "z przyczyn nieważkich, w odczuciu krzywdy, że właściciel trzyma ich w zamknięciu przymusowo, by potem występowali w pojedynkach", bardzo szybko znudziły się żmudne ćwiczenia i codzienna mordęga z ciężkimi drewnianymi gladiusami oraz innymi przyrządami w które szkoła Lentulusa - jak każda ciesząca się dobrą renomą - była wyposażona.

Będąc ludźmi dość przedsiębiorczymi obmyślili spisek i postanowili zwyczajnie dać nogę. Główną rolę w jego planowaniu odgrywał niejaki Spartakus - przywódca wybitny pod wieloma względami, jak będziemy mieli okazje się przekonać - który w przeciwieństwie do większości swoich towarzyszy, miał odwagę oraz przede wszystkim pomysł i chęci, by wyrwać się na wolność. Miał też pomysł, jak ich do ucieczki przekonać - co często jest kulą u nogi wszystkich zbiorowych ucieczek - argumentując logicznie, że "lepiej narażać życie dla zdobycia wolności niż dla popisywania się na widowisku".

Wobec takich argumentów krąg spiskowców szybko się powiększał, aż doszedł, jak podaje Plutarch, do blisko dwustu osób. Niestety, gdy wszystko szło już w dobrym kierunku, spisek najzwyczajniej w świecie został zdekonspirowany. I nic dziwnego - trudno było zachować w tajemnicy tak wielkie sprzysiężenie, które objęło swoim zasięgiem najpewniej znaczną część szkoły. Prawdopodobnie doszło wówczas do krwawej rozprawy z ludźmi, których Lentulus Batiatus wynajmował do ochrony. Nie mamy, niestety, żadnych bliższych wiadomości na ten temat, poza kilkoma poszlakami. Otóż znacznej grupie, która "porwała z jakiejś kuchni noże i rożny" udało się - mimo wcześniejszego wykrycia planów - "przemóc ochronę", jak podaje Appian, a następnie uciec. Trudno uwierzyć, żeby "przemogli" ją w wyniku negocjacji - najprawdopodobniej doszło wówczas do walki, w której gros spiskowców oddał głowę, by ich koledzy mogli wydostać się na wolność.

Sama grupa uciekinierów liczyła około 78 osób, przy czym autorzy antyczni nie mają pewności, ilu ich dokładnie było. Florus podaje liczbę trzydziestu, która jest, jak się zdaje, daleka od prawdy, albowiem mocno odbiega od naszych pozostałych źródeł tj. Liwiusza, Plutarcha oraz Appiana oscylujących wokół 70 - 80 osób. I tę właśnie liczbę możemy przyjąć jako bliską prawdy. Według Plutarcha wraz ze Spartakusem ze szkoły uciekła również jego żona. Informację tę pomijają inne nasze źródła; trudno w nią uwierzyć, biorąc pod uwagę warunki w jakich działać naszemu bohaterowi.

Po wydostaniu się na wolność, Spartakus poprowadził swoich ludzi na południe, w kierunku oddalonej ok. 30 km od miasta majestatycznej (1277 m.np.m.) góry Wezuwiusz, położonej blisko zatoki Neapolitańskiej. Górowała ona nad zatoką i pobliską okolicą: samotna, ogromna i jednocześnie piękna; z daleka błękitna, z bliska robiła się zielona.

Uciekinierom od początku sprzyjało szczęście: po drodze trafiła im się "okazja" w postaci wozów ciągnących w kierunku Capui, transportujących zbroje gladiatorskie do jednej z licznych w tym mieście szkół.

Nie chcąc zmarnować znakomitego prezentu, dokładnie je rozgrabili, dzięki czemu mogli wymienić "rożny i noże" na broń nieco cięższą. W tym momencie byli już groźni; ale na nieszczęście dla ich adwersarzy - tylko oni sami o tym wiedzieli.
W Capui wieść o buncie rozniosła się najprawdopodobniej bardzo szybko. W końcu niecodziennie zdarza się, że grupa ludzi "najgorszego gatunku", jak wdzięcznie mówi Florus, dokonuje
zamachu i wydostaje się na wolność. W mieście stacjonowały wówczas jakieś wojska, co sprawiło, że niewiele przejęto się ucieczką kilkudziesięciu gladiatorów. Zapewne dość szybko zmobilizowano grupę pościgową, liczącą nie więcej niż kilkuset żołnierzy, która miała doprowadzić nieposłusznych niewolników to porządku.

Jednak Spartakus nie tracił czasu. Podczas ucieczki w kierunku Wezuwiusza, która trwała pewnie kilka dni lub więcej (nie wydaje się bowiem, żeby taki był od początku cel jego marszruty) zebrał dość spory oddział złożony z przyłączających się do niego po drodze niewolników, chłopów oraz wszelkich maści i odmian nierobów pragnących zakosztować jakiejś awantury. Wiedział, że działając w tak nielicznej grupie, jak teraz, ma niewielkie szanse przetrwania, dlatego za wszelką cenę starał się ją wzmocnić, zanim dojdzie do jakiegoś starcia.
I udało się, albowiem gdy tylko raźnie maszerujący z Capui batalion pacyfikacyjny pojawił się na drodze, Spartakus był już na tyle silny, że śmiało wyszedł mu naprzeciw, a następnie urządził prawdziwy pogrom: Rzymianie nie spodziewający się, rzecz jasna, większego oporu, po krótkiej walce gęsto zasłali ziemię trupem i rzucili się do ucieczki. Dzięki temu Spartakus zdobył "dużo broni wojennej, w którą chętnie się zaopatrzył, odrzucając uzbrojenie gladiatorskie, jako hańbiące i barbarzyńskie".

Ciekawy szczegół: jeśli nie było to spowodowane najzwyczajniejszą w świecie gorszą jakością zdobytej wcześniej broni, to najprawdopodobniej myślał już o pewnym "usankcjonowaniu" buntu w oczach potencjalnych kandydatów do swojej - wtedy jeszcze - szajki. Trudno bowiem człowiekowi wolnemu służyć pod gladiatorem; co dopiero wtedy, gdy wraz z resztą oficerów komenderuje przebrany niczym w trakcie cyrkowych potyczek. Teraz jednak wielu tych, którzy wcześniej się wahali, straciło wszelkie skrupuły. W każdym razie decyzja była przemyślana i niezwykle pragmatyczna: ułatwiła Spartakusowi zwerbowanie wielu spośród ludzi wolnych; miało to niebagatelne znaczenie w dalszych losach kampanii.

W tym momencie warto się na chwilę zatrzymać i co nieco powiedzieć o naszym bohaterze. Wiemy o nim bardzo niewiele, za co możemy być wdzięczni niezwykłej wstrzęmięźliwości historyków antycznych. Najbardziej pełna, choć i tak bijąca rekordy lakoniczności, biorąc pod uwagę późniejsze znaczenie Spartakusa, jest charakterystyka Plutarcha. Pisze on:
"Był to Trak, z ludu Majdów, pewny siebie i bardzo silny, a także rozumem i kulturą stojący ponad swym losem, bardziej grecki, niżby wskazywało jego pochodzenie".
Z kolei Florus ogranicza się do stwierdzenia, że "On (tj. Spartakus) z najemnika trackiego stał się żołnierzem, z żołnierza - zbiegiem, następnie zbójem, a wreszcie z uwagi na siłę - gladiatorem".

Jak się dalej przekonamy, mamy tu typowe dla Florusa bardzo dowolne łączenie faktów i zdarzeń, które wielu współczesnych badaczy zbiło z tropu, wyrabiając w nich przekonanie, że Spartakus służył w rzymskej armii. Choć przeczą temu słowa Appiana - notabene jedyna, ale cenna wzmianka, przekazana nam przez tego historyka o przeszłości Spartakusa: "Kiedyś wojował on z Rzymianami, i dostał się do niewoli, po czym sprzedano go do szkoły gladiatorów".

Summa summarum bardzo niewiele; nie ma się jednak co dziwić: gladiator i buntownik nie był dla ówczesnych dziejopisów postacią równie wdzięczną, jak Cezar, Pompejusz czy chociażby Katon.

Gdzie Spartakus dostał się do niewoli? Pytanie, zdaje się retoryczne, nie mamy bowiem, co do tego żadnych wzmianek, u żadnego z historyków antycznych. Wiemy jednak, że w czasie wybuchu powstania Rzym prowadził potężną wojnę z megalomanem z Pontu - Mitrydatesem Eupatorem. Król ów, po trwającym 9 lat rozejmie, ponownie zebrał - rzecz charakterystyczna - gigantycznych rozmiarów armię i wypowiedział wojnę Rzymowi na śmierć i życie. Przed jej wybuchem ściągał zewsząd na skalę niemal produkcyjną najemników - a przede wszystkim Kolchów, Greków, Scytów oraz oczywiście T r a k ó w. Każdy wojak chcący zarobić i marzący o dobrze płatnej awanturze, zaciągał się z ochotą w jego szeregi. Jeśli więc Spartakus był "najemnikiem trackim", jak podaje Florus, to z pewnością nie przegapił takiej, wprost wymarzonej okazji. Służył w "jakiejś" armii - tyle mówią nam starożytne źródła - w tym czasie mogła to być tylko armia Mitrydatesa. Wzmianka Plutarcha, że "był bardziej grecki niż wskazywałoby jego pochodzenie", tylko tę hipotezę potwierdza. Wyżsi oficerowie króla Pontu byli niemal wyłącznie pochodzenia greckiego; w armii panowały wzory greckie, mówiono też po grecku; tylko tam Spartakus mógł zdobyć szlify wojskowe, które pomogły jego niewątpliwemu talentowi, osiągnąć tak nieprawdopodobne sukcesy.

Większym problemem pozostaje ustalenie, kiedy dostał się do niewoli. Mitrydates zaatakował tereny znajdujące się pod kuratelą Rzymu w Azji Mniejszej albo na wiosnę 73 roku przed Chrystusem, albo w roku wcześniejszym. Jego armia liczyła - jeśli wierzyć Appianowi - sto czterdzieści tysięcy pieszych i szesnaście tysięcy konnych. Wtargnął do Bitynii, gdzie po krótkim okresie zwyczajowych - jak na każdej wojnie - rabunków, spustoszeń oraz gwałtów, wziął oblężeniem miasto Kyzikos. Miał pecha, albowie krnąbrni mieszkańcy nie chcieli się poddać, a mury ulec walącym w nie z maniakalnym uporem wyrafinowanym machinom. Tak na dokładkę, wkrótce do Bitynii wtargnął wódz rzymski Lukullus, na czele 30 tyś armii, i dość szybko osiągnął nad Mitrydatesem przewagę.

Prawdopodobnie jesienią król z uwagi na konie "osłabione z powodu niedożywnienia (na które cierpiała, dodajmy, cała armia) i kulejące z powodu starcia kopyt, wysłał je okrężną drogą do Bitynii". Znajdowała się tam również duża część piechoty i zbędny ekwipunek. W tym czasie Lukullus oblegał, jak mówi Plutarch, jakąś warownię, ale jego uwadze nie uszła owa rejterada. Gdy tylko gońcy donieśli mu o ucieczce znacznych sił przeciwnika, zebrał 5000 pieszych, sporo jazdy i ruszył za nimi w pościg. Kiedy wycofująca się armia przeprawiała się przez rzekę Ryndakos, dokuczała jej śnieżyca, przenikliwe zimno oraz wiatr. Pogoda do przeprawy najmniej odpowiednia; na domiar złego uciekinierów - w czasie gdy zmagali się z rzeką, śniegiem oraz chłodem - szybko dopadli ścigajacy ich Rzymianie.

Niestety, wódz Mitrydatesa Napoleonem nie był i Berezyna mu się nie udała.

Lukullus dopadłszy wycofujących się najemników, parę tysięcy położył trupem, zdobył cały bagaż, a 15000 pieszych i 6000 jezdnych wziął do niewoli. Wśród tej olbrzymiej masy niewolników - o której mówią nam starożytne przekazy - złożonej w większość z wojsk najemnych, a także, jak w każdej armii typu hellenistycznego, z wielkiej ilości markietanek, konkubin i żon żołnierzy (jedną z nich mogła być żona Spartakusa) z dużym prawdopodobieństwem znajdował się Spartakus. Niewolników, jak możemy przypuszczać, szybko starano się wyekspediować do Italii, nikt bowiem nie zamierzał żywić dwudziestu tysięcy dodatkowych gąb na linii frontu, w czasie gdy pożytku żadnego z nich być nie mogło. W owym czasie podróż morska z Azji Mniejszej do Italii trwała około dwóch tygodni. Dzięki wzmiance Plutarcha wiemy, że Spartakus trafił początkowo do Rzymu, skąd odtransportowano go do Kapui. W I w.pne. portem rozładunkowym obsługującym Rzym było Puteoli w położone w pobliżu Neapolu, skąd towary za pomocą łódek transportowano do Ostii. W Puteoli znajdował się duży targ; najprawdopodobniej więc tam - jeśli wzmianka Plutarcha jest prawdziwa - odtransportowano Spartakusa, skąd trafił do Rzymu, gdzie zakupili go agenci ówczesnego potentata - Lentulusa Batiatusa. Podobną drogę odbyła większość wziętych do niewoli w czasie przeprawy przez Ryndakos; inni mogli trafić do portów w Brundisium, Tarencie oraz na Sycylię. Obecność dużej ilości tych zabijaków w Italii, bardzo pomogła Spartakusowi w organizacji powstania.

Kiedy Spartakus usadowił się już na Wezuwiuszu, szybko rozesłał wici na wszystkie strony Kampanii, zapraszając chętnych do zaciągania się pod swoje sztandary. W międzyczasie spokojnie łupił kupców ciągnących szlakiem biegnącym z Capui, do położonych z drugiej strony Wezuwiusza miasteczek: Pompei i Herculanum, które bardziej znane staną się dopiero za jakieś 140 lat.

Wezuwiusz był wprost wymarzonym miejscem na "zbójecką siedzibę", albo ołtarz Wenus, jak mówi Florus - góra była bowiem z trzech stron trudno dostępna, gęsto porośnięta krzewami winorośli; na jej szczyt prowadził jeden tylko szlak. Spartakus planował tam kolejne wyprawy, magazynował również stale rosnącą górę zrabowanych pieniędzy i kosztowności. Wiedział, że już niedługo, gdy będzie miał więcej ludzi, okażą się dlań bardzo przydatne.

W tym samym mniej więcej czasie - odznaczywszy się nadgorliwością w ściąganiu od kupców należnyc kwot - wypłynęli na wierzch przyszli słynni wodzowie Spartakusa: Ojnomaus, Kriskus oraz Gannikos. Spartakus ich nie faworyzował, podobnie jak nikogo innego: łupy dzielił równo - jak zaznacza Appian - między wszystkich swoich podwładnych. Zadbał też - sprytne zagranie - by wieści o tym niezwykłym, jak na rzezimieszka altruzimie, roznosiły się szeroko po okolicy i dalej. Dlatego też wielu osobników mających kłopoty z zadospodarowaniem sobie wolnego czasu, albo z kolei czujących się nadmiernie wykorzystywanych, uciekało z pól na których pracowali, porzucało domy, gdzie wykonywali bardziej i mniej przykre zajęcia. Spartakus przyjmował ich wszystkich z otwartymi ramionami - rósł w siłę i mógł dzięki temu zwiększyć skalę i zakres prowadzonych grabieży. Wszyscy zdolni do walki dostawali zdobyte w pierwszej potyczce uzbrojenie.

Trudno powiedzieć w którym momencie początkowo zamiary prowadzenia beztroskiego życia Robin Hooda, zaczęły przybierać formy bardziej konkretne i poważne. W każdym razie nic nie wskazuje na to, by już wówczas preliminował szerokie powstanie niewolników w całej Italii. Najprawdopodobniej wraz z towarzyszami postanowił po prostu nieco się wzbogacić - wzmacniając swoją drużynę poprzez przyciągnięcie jeszcze większej liczby niezadowolonych - a później wykorzystując okazję i zaskoczenie władz, ograbić znaczne połacie Kampanii. Doskonale wiedział, że Rzym jest nadal uwikłany w ciężką wojnę z jego poprzednim protektorem, Mithrydatesem, tak samo, jak zdawał sobie sprawę z walk prowadzonych z Sertoriuszem w Hiszpanii. Italia była ogołocona z wojsk i przez to niemal bezbronna. Dziwne, gdyby człowiek taki, jak on, nie omieszkał tego wykorzystać.

Oczywiście nie zaniedbał odpowiedniej propagandy; stawiając się w roli wyzwoliciela, miał nadzieję przyciągnięcia jak największej rzeszy ochotników.

Po kilku tygodniach beztroskich grabieży, mając już zapewne kilka setek dobrze uzbrojonych ludzi pod bronią, zwrócił na siebie uwagę Rzymu. Senat musiał w końcu zareagować, albowiem ciągle napływające kolejne skargi od grabionych podróżnych, od kupców, których towary wędrowały nie na targ, a na Wezuwiusz, nie podnosiły w niczyich oczach jego reputacji. Tolerowanie dużej, agresywnej bandy w środku kraju, pozwalającej sobie na coraz więcej, wyglądało nieszczególnie i niespecjalnie świadczyło o sile państwa; dlatego podjęto decyzję o wysłaniu ówczesnego propretora Rzymu Klodiusza Glabra, aby przywrócił porządek w okolicach Wezuwiusza, zmuszając do kapitulacji i aresztując wszystkich rozbójników. W podobny sposób podchodzono do całej sprawy od samego początku: nikt za bardzo nie przejmował się Spartakusem i jego ludźmi, bagatelizowano też bunt, budził on nawet uśmieszki na twarzach wielu, stając się polem do popisu dla co sprytniejszych komediantów oraz kalamburzystów.

Kiedy buntownicy zobaczą duże wojsko, wywodzono w senacie, to albo od razu skapitulują i złożą broń, albo wydadzą swego wodza, przez co staną się niegroźni. W każdym razie nie warto przejmować się zgrają jakiś gladiatorów. A bo to Rzym nie ma teraz większych problemów? Na wschodzie wielka wojna z Mithrydatesem, na zachodzie ciężkie walki w Hiszpanii, tu zaś grupa, co prawda uciążliwa, ale na pewno niegroźna.

Założenia te miały się okazać nader naiwne.

Klodiusz Glaber wyjechał z Rzymu w środku zimy. Nie miał zbyt wielkich sił; senat liczył, że sam zadba o wyposażenie i skład swojej mającej przywrócić porządek ekspedycji. Dlatego zbierał po drodze ochotników, najprawdopodobniej wysłużonych żołnierzy, obiecując im czy to nagrody w postaci części łupów odzyskanych na Spartakusie, czy też inne formy dywidendy. Możliwe, że sam senat wyłuskał jakieś drobne sumy na te cele; wszelako jeśli już były, to naprawdę niewielkie, nikt bowiem nie traktował w Rzymie wodza rozbójników poważnie.
Dotarłszy do Kapui, miał już około 3000 ludzi - zbieraninę o bardzo wątpliwej karności, tak samo jak wątpliwa była jej gotowość do walki i narażania własnych karków. Zebrał też pierwsze bardziej wiarygodne wiadomości o przeciwniku, i wraz z całym wojskiem ruszył pod Wezuwiusz, by ostatecznie rozwiązać kwestię zbuntowanych gladiatorów.

Jest rzeczą praktycznie niemożliwą, aby Spartakus nie dowiedział się wcześniej o jego przybyciu. Kiedy zwiadowcy Klodiusza rozpoznali teren, donieśli mu, że znajduje się on na górze, w miejscu do którego prowadzi tylko jedna droga. Pewny siebie Klodiusz czując się już całkowitym panem sytuacji, rozbił w pobliżu obóz, a następnie błyskawicznie odciął prowadzącą na górę jedyną drogę, licząc na to, że Spartakus za kilka dni sam się podda: pozbawiony żywności, odcięty od źródeł wody, zmęczony i wyczerpany.

Spartakus jednak ani myślał się poddać. Mając już wcześniej ułożony plan, kazał spleść z porastających strome zbocza góry pędów winorośli mocne liny lub, jak chce Plutarch, drabiny sięgające miejsc, gdzie przeprawa będzie bezpieczna. Następnie wraz z ludźmi - nieco w stylu przypominającym najlepsze okresy dzikiego zachodu - spuścił się w dół z przeciwnej strony góry niż czekający na niego Rzymianie. Ostatni z kamratów został na górze i kiedy reszta zeszła na ziemię, "spuścił im broń, a zrzuciwszy już wszystko sam jako ostatni się uratował".
Tymczasem czekający nadal u wejścia na Wezuwiusz Klodiusz i jego ludzie nie mieli o niczym zielonego pojęcia. Z pewnością niecierpliwie wyczekiwali już chwili, kiedy z góry zejdzie posłaniec z białą flagą i propozycją kapitulacji. Posłaniec, niestety, się nie pojawił. Pojawiła się za to na ich tyłach, ni stąd ni zowąd, uzbrojona po zęby banda osiłków, na której widok wszystkim - łącznie z samym Klodiuszem - przeszła jakakolwiek ochota do kontynuowania "kampanii"; naszła ich za to, i owszem, przemożna chęć zmycia się stąd czym prędzej.
Rzymianie z propretorem Rzymu Gajuszem Klodiuszem Glabrem na czele zakasali togi i rzucili się do panicznej ucieczki. Zapomnieli nawet o własnych bagażach, przeto Spartakus z impetem wpadł w czasie pogoni do ich obozu i doszczętnie go ograbił. Zwycięstwo było całkowite; przeciwnicy zmykali aż się za nimi kurzyło, wódz zdobył dodatkowo zapasy i najpewniej sporo zostawionej w obozie wroga broni.

Wieść o wypadkach pod Wezuwiuszem podziałała na okoliczną ludność, jak młyn na wodę. Sam Spartakus z wyrachowanym cynizmem wzywał teraz niewolników i ludzi wolnych do masowego powstania przeciw rzymskim ciemiężcom. Chwytali wszystko, co im mówiono, bez mrugnięcia okiem. W okolicy już dawno nie panowało takie bezhołowie; Rzym nie miał po ostatnich wypadkach żadnej kontroli nad tym, co się dzieje. Dodatkowo - jak zobaczyło już wielu bardziej zdecydowanych - okazało się, że przystanie do armii Spartakusa, jest całkiem intratnym interesem. Wódz nie zamierzał bynajmniej - o co posądzali go późniejsi apologeci - prowadzić życia ascety. Żył wystawnie, podobnie, jak wystawnie żyli jego żołnierze. Miał gest i nie myślał sobie ani innym skąpić niczego. Niedługo - po kolejnych zwycięstwach - zapanuje w jego obozie "imperatorski przepych".

Tymczasem oprócz zbiegłych niewolników, pojawiających się teraz wręcz hurtowo, dołączać zaczęli do armii Spartakusa ludzie wolni: "sporo pasterzy wołów i owiec, dzielnych i obrotnych zawadiaków, z których część uzbroił, a części użył do łączności, jako lekkozbrojnych". Był teraz panem okolicy, ale stawała się ona powoli nieco przyciasna do kolejnych grabieży, postawił więc - będąc realistą - ruszyć na południe. Ziemie były tam jeszcze nie złupione i znakomicie nadawały się do wykarmienia kilkunastotysięcznej już rzeszy głodnych ludzi, dla których dotychczas wykonywane zajęcia okazały się za ciężkie.

W samym Rzymie, jak wolno nam się domyślać, nie potraktowano przepędzenia wojsk Klodiusza Glabra zbyt poważnie. Po pokrętnych wyjaśnieniach głównego sprawcy nieszczęścia, zapewne zwalono winę za porażkę na karb jego nieudolności (co było po części prawdą), a nie umiejętności, czy siły wojskowej Spartakusa.
Nadal go nie doceniano.

Dlatego kolejna zmobilizowana ekspedycja była niewiele więcej warta od poprzedniej, choć, jak się zdaje, kilkakrotnie bardziej liczna. Dowodzenie senat powierzył tym razem ówczesnemy pretorowi Rzymu, Publiuszowi Barynusowi; towarzyszyć miało mu dwóch poddowódców: Kossyniusz i Furiusz; każdy z nich prowadził kilka tysięcy ludzi. Furiusz ruszył przodem, śmiało prowadząc awangardę złożoną z trzech tysięcy zbrojnych.

Po dotarciu do całkowicie już spustoszonej okolicy natknął się na Spartakusa i poprzednia śmiałość całkiem mu minęła. Został bowiem, tak jak poprzednik, całkowicie zaskoczony. Rzymscy żołnierze nie spodziewający się ani tak silnego, ani tak dobrze uzbrojonego nieprzyjaciela, po krótkiej walce uciekli z pola bitwy na łeb na szyję, prawdopodobnie każdy do swojego domu. Nie wiemy, co się stało z Furriuszem, ale jeśli przeżył, jakakolwiek ochota na dalszą wojnę z gladiatorami całkowicie go opuściła.

Spartakus odniósł kolejny spektakularny sukces - awangarda rzymska przestała istnieć - dowiedział się też od schwytanych jeńców, o nadciąganiu "kolegi i doradzy w dowództwie" pobitego wodza - owego Kossyniusza.

Na tego postanowił urządzić zasadzkę. Spodziewając się, że doradca niewiele będzie lepszy od doradzanego, zgromadził niemal całą armię i poczekał koło salin na jego nadejście. Gdy Kossyniusz z kilkoma tysiącami ludzi po wyczerpującym - dla nieprzywykłych do długich marszów wojaków - pochodzie zatrzymał się tam, uznał, że należy mu się odrobina odpoczynku. Udał się więc "by wziąść kąpiel", prawdopodobnie gdzieś nad pobliską rzekę. Na swoje nieszczęście natknął się tam na ludzi Spartakusa, którzy omal go nie złapali. W najwyższym stopniu przerażony rzucił się do ucieczki w kierunku obozu. Jednak i tu były już wojska jego oponenta. Spartakus zaatakował obóz, i wkrótce doszło do prawdziwej rzezi. Rzymianie byli, jak możemy domniemywać, całkowicie zaskoczeni, dlatego "przy wielkim rozlewie krwi" udało się Spartakom zająć obóz, wycinając ich prawdopodobnie do szczętu. Zginął wówczas również Kossyniusz.

Możemy sobie doskonale wyobrazić, jaką minę miał pretor Publiusz Barynus, gdy przerażeni gońcy przynieśli mu informację, co spotkało jego poddowódców. Z pewnością jego żołnierzom również zrzedły miny, dlatego w kilku następnych potyczkach - o których niestety nic bliższego nie wiemy - zostali całkowicie wytępieni. W ostatniej, wielce tajemniczej, którą możemy datować na koniec zimy 72 roku, Publiusz Barynus poniósł druzgocącą klęskę - ratował się ucieczką z pola bitwy, zostawiając wszystko, nawet swojego konia, którego nie zdążył dopaść. Dopadł go za to Spartakus, miał nawet szansę schwytania samego Barynusa.

Dla Rzymian byłaby to rzecz niewyobrażalna. Jeszcze 200 lat później wstrzemięźliwy zazwyczaj Appian, nie mógł sobie pozwolić na uniknięcie dramatycznego tonu.
Pisał: "W tak wielkim niebezpieczeństwie był rzymski pretor, że omal nie został jeńcem gladiatora!"

Fakt, niebezpieczeństwo było wielkie. Na całe szczęście dla dobrego samopoczucia wszystkich późniejszych pokoleń Rzymian, nie został jeńcem gladiatora. Choć trzeba przyznać - niewiele brakowało.

Po zwycięstwie Spartakus bogatszy o konia, liktorów oraz tabory ze sprzętem, żywnością i bronią należące do armii rzymskiej, postanowił ruszyć na południe. Wieść o klęsce Rzymu lotem błyskawicy rozniosła się po całej Italii, powodując kolejny, masowy napływ uchodźców. Było ich teraz, jak nam każą wierzyć, przeszło 70 000 tysięcy: ogromna masa ludzi, z których tylko część nadawała się do walki.

Ta wielka horda pełna - co jest niemal pewne - dzieci oraz kobiet ( do Spartakusa uciekali już wszyscy) pełna kochanek, żon i konkubin uciekinierów, przywodzi na myśl późniejsze o setki lat korpusy barbarzyńców, które pustoszyły całą Europę.

Okolica Wezuwiusza była już całkowicie zdewastowana; Spartakus wiedział, że tylu ludzi nie będzie w stanie na dłuższą metę wyżywić. Uciekali do niego bowiem nie tylko ci, którym marzył się beztroski żywot rozbójnika, ale również widzący swoją szansę w wydostaniu się na wolność. Jednocześnie pojawił się pewien dość istotny problem: wobec wielkiej ilości ludzi zdolnych do noszenia broni, trzeba ich było jakoś wyposażyć. Broń zdobyta na Rzymianach okazała się zdecydowanie niewystarczająca - było jej zwyczajnie za mało. Dlatego Spartakus wysłał swoich przedstawicieli do bliższych i dalszych wsi oraz mniejszych osad, by "ściągali (możemy być pewni, że bez opłaty) wszelki materiał wojenny"; innymi słowy żelazo, z które przetapiano, a następnie kuto z niego ogromne ilości broni: mieczy, ołowianych pocisków, grotów.

W armii Spartakusa znalazło się wielu kowali oraz płatnerzy, nie miał z tym więc większych problemów z produkcją broni na masową skalę.

Jednocześnie wysłał brygady po całej Kampanii, które miały zagarnąć "napotkane tabuny koni"; dzięki czemu mógł sobie wkrótce zorganizować jednostki kawaleryjskie, służące do zwiadów, nagłych ataków i dezorganizowania przeciwnika.

Wódz zdawał sobie sprawę, że tak jak dotychczas walczył ze słabo przygotowaną do wojny zbieraniną, tak wkrótce przyjdzie mu się potykać z prawdziwymi legionami. Dlatego starał się sformować regularne wojsko, na wzór rzymskiego. Pomogły mu w tym z pewnością doświadczenia wyniesione w czasie walk w armii Mitrydatesa. W tym celu przygotowywał różne rodzaje jednostek, co możemy wnosić dzięki wskazówkom Florusa - od piechoty, walczącej podobnie jak rzymskie legiony, z tarczami z "wikliny" poprzez lekkie jednostki na wzór auxilów, wyposażone w proce i inną broń miotającą, po konnicę. Stworzenie z tego regularnej armii było nie lada wyczynem. Na pewno szkielet stanowili zbiegli najemnicy Mithrydatesa, których podobnie, jak Spartakusa, Rzymianie odtransportowali do Italii. Mieli doświadczenie, potrafili walczyć, mogli tego nauczyć innych. Nie wiemy nic ilu ich było; jedno jest natomiast pewne całkowicie - armia Spartakusa stała się liczna i silna, i Rzym, chcąc nie chcąc, musi się z nią od tej pory poważnie liczyć.

Była wczesna wiosna 72 roku, gdy Spartakus wyruszył na południe. Mimo ogromnej już siły zbrojnej, nie zamierzał bynajmniej zmieniać swoich przyzwyczajeń. Napotkane wioski i osiedla były, jak pisze Florus, obracane w perzynę. Grabiono majątki, zagarniano bydło, konie i inne zwierzęta domowe, plądrowano zapasy żywności; wielu żołnierzy Spartakusa miało teraz wyborną szansę do odegrania się na swoich poprzednich panach. Maszerująca na południe armia, obróciła też, według tego pisarza, "w straszną ruinę miasta: Nolę, Nucerię, Turie i Metapont". Nie mamy żadnych dowodów, że nastąpiły masowe mordy i gwałty, palenie wsi i osiedli - gdyby takie miały miejsce, z pewnością żaden z historyków antycznych, nie omieszkałby się tego w dramatycznym świetle nam przypomnieć. Tymczasem są w tym względzie zadziwiająco wstrzemięźliwi. Najwyraźniej więc, Spartakus, bardzo mądrze - choć jest to na pewno wyraz pragmatyzmu, a nie dobrego serca - zabronił mordować ludzi i palić im domy. Wielu jego żołnierzy byli to ludzie wolni, którzy zostawili swoje majątki, z pewnością mieli gdzieś tutaj swoje rodziny. Gdyby zdecydował się na mongolskie rzezie, jego karty bardzo by osłabły; nie mógłby się stawiać wówczas w roli "wyzwoliciela", walczącego o wolność biednych i ciemiężonych.

A proiri możemy być pewni, że owo "obracanie w ruinę" o którym z takim przejęciem wspomina Florus, sprowadziło się ostatecznie do całkowitego ograbienia wymienionych miast i ich mieszkańców ze wszystkiego, co tylko się dało: od żywności, po wszelki materiał produkcyjny i kosztowności. Same miasta po przejściu tej szarańczy były, rzecz jasna, całkowicie "zrujnowane", ale nikt, jak się zdaje, poważniej nie ucierpiał.

Wieści o tym, co się dzieje na południu kraju, systematycznie docierały do Rzymu. I tak, jak początkowo wywoływały one wesołość, dając dobrą okazję do żartów, tak teraz, w miarę napływania kolejnych informacji, wesołość zaczęła ustępować coraz większemu strachowi. Według Plutarcha "senat rzymski zaniepokoiła nie tylko haniebna niegodziwość buntu, ale wprost obawa przed jedną z najuciążliwszych i największych wojen". Prześmiewcy mogli się pochować. Senat, po z pewnością burzliwych naradach, podjął decyzję bez precedensu: wysłał do walki przeciw niewolnikom obu najwyższych urzędników imperium - konsulów.

Pierwszym z nich był Lucjusz Gelliusz, późniejszy cenzor, za kilka lat admirał gfoty Pompejusza oczyszczającej Morze Śródziemne z nader uciążliwych piratów. Drugim Gnejusz Lentulus, też admirał, świetnie radzący sobie z nimi w rejonie Sycylii i morza Jońskiego; niezwykle inteligentny, stateczny i poważny, robił wielkie wrażenie na współczesnych - stwierdza to sam Cyceron w jednej ze swych mów. Obu konsulom, co wiemy dzięki Liwiuszowi, towarzyszył ówczesny pretor Rzymu Kwintus Arriusz

Wątpliwe, czy czcigodni konsulowie zamierzali sobie brudzić ręce walcząc z kimś takim jak Spartakus. Chwała ze zwycięstwa żadna, a możliwość dostania batów i upokorzenia wielka. Dlatego, zapewne nie bez ociągania, ruszyli wiosną na południe. Każdy z nich dysponował armią konsularną ( jedna AK liczyła 2 legiony, razem około 24 tys. ludzi), a więc siły były już bardzo poważne. W końcu - choć trzeba uczciwie przyznać, że pięć minut przed godziną zero - zaczęto doceniać Spartakusa i niebezpieczeństwo, jakie stanowił on i jego horda.
W tym samym czasie Spartakus spustoszył już ze swoją armią całą Kampanię i skierował się na wschód górskim szlakiem przez Apeniny, w kierunku Apulii. Z całą pewnością wywiadowcy dość szybko poinformowali go o mobilizacji sił rzymskich. Wówczas to, jak pisze Plutarch, "odłam germański z pychy i zbytniej pewności siebie" oddzielił się od niego. Prawdopodobnie jednak nie pycha, ale względy czysto praktyczne zadecydowały o tym: wódz wiedział, że zaopatrzenie wielkiej armii, liczącej być może 90-100 tys. ludzi, posuwającej się w potężnej kolumnie, będzie nie tyle trudne, co wręcz niemożliwe, zwłaszcza teraz, gdy musi stawić czoła niezwykle silnemu wojsku. Chciał też, jak wolno nam domniemywać, wprowadzić w błąd armie konsulów i zmusić ich do rozdzielenia swoich sił. Jego wódz Kriskus na czele trzydziestotysięcznego korpusu został przeto w Apulii, kierując się w kierunku leżącej nad morzem Adriatyckim góry Garganus, położonej 100 km. na północ od słynnych Kannów. Spartakus tymczasem z resztą sił zaszył się w Apeninach, podążając krętymi, górskimi, gęsto zalesionymi szlakami, w kierunku północnym.

Tak jak przewidział, konsulowie podzielili swoje siły. Wywiadowcy donieśli mu, że Lentulus z armią, zachodzi drogę od północy, chcąc odciąć maszerującą armię buntowników od Rzymu i Północnej Italii; z kolei Lucjusz Gelliusz wraz z pretorem Arriuszem, szybkim manewrem obchodzą go od zachodu, potem południa, skierowując swe kolejne kroki w kierunku czekającego w Apulii Kriskusa.

Sam Kriskus, jak można wnioskować z Plutarcha, niezbyt starannie przygotował się do walki. Najprawdopodobniej dał się zaskoczyć szybkiemu marszowi Gelliusza i Arriusza, którzy wtargnęli w granice prowincji niespodziewanie i uderzyli na nieprzygotowaną - pochłoniętą jeszcze grabieżami - armię. Niewolnicy obciążeni łupami nie mieli ani ochoty, ani nie zebrali w sobie jeszcze odwagi, by walczyć jak równy z równym z nacierającą regularną armią rzymską. W wielkiej bitwie do jakiej doszło koło góry Garganus, armia Kriskusa została rozbita w pył. Według Liwiusza Rzymianami dowodził pretor Arriusz, co by świadczyło, że tylko część armii konsularnej Gelliusza brała udział w bitwie. Niestety, księgi tego autora szczegółowo opisujące owo wydarzenie - nie zachowały się. Mamy tyko skrót, na podstawie którego możemy wnosić o takim, a nie innym rozwoju wypadków. W bitwie ponad dwadzieścia tysięcy Spartaków straciło życie, Kriskus oddał głowę, reszta pouciekała w góry, albo dostała się do niewoli.

Sytuacja Spartakusa stała się teraz niezwykle trudna

Był okrążony, bowiem triumfująca armia Gelliusza i Arriusza, zamykająca go od południa, ruszyła teraz w jego stronę. Jednocześnie przestraszeni gońcy donosili, że z północy, blokując wszystkie górskie drogi, zbliża się na czele swoich wojsk Lentulus Klodianus.

Spartakus doskonale wiedział, co to oznacza: wkrótce jego siły zamknięte w górach przez dwie armie konsularne, znajdą się w prawdziwym kotle, z którego mało kto będzie w stanie ujść żywy. Wielu dowódców w podobnym wypadku uległoby załamaniu. Wielu okopałoby się i czekając na przeciwnika, postanawiło bronić do samego końca.

Ale nie Spartakus. Rozumując podobnie, jak w czasie stu dni pod Waterloo sam Napoleon, który znalazł się w dość zbliżonej sytuacji - też był zmuszony rozbić osobno armię Wellingtona i pruską Bluchera, zanim się połączą (efekt końcowy wszyscy znamy); Spartakus nie oszczędzając sił ruszył w kierunku północnym, i dopadł Lentulusa, gdy ten zaczął go już "otaczać z wielkimi siłami". Wywiązała się teraz zacięta, krwawa walka, prawdopodobnie na jednej z górskich hal, jakich sporo w Apeninach. Wojska Lentulusa zostały rozgromione i w całkowitym nieładzie zaczęły wycofywać się w kierunku północnym, odpychane, jak możemy przypuszczać, przez część ścigajacych je sił. Po bitwie rozjuszeni żołnierze Spartakusa wtargnęli do opuszczonego rzymskiego obozu i zgarnęli całe zaopatrzenie. Połowa planu była już za nimi.

Nie zdając sobie sprawy, że wojsko Lentulusa nie istnieje już jako wojsko, Gelliusz z Arriuszem podążali tymczasem podnieceni w kierunku Spartakusa, zapewne rozpamiętując jeszcze swoją ostatnią viktorię.

Niestety. Spartakus sprawił, że dość szybko zostali zmuszeni o niej zapomnieć. Nie chcąc bowiem stępić po pokonaniu Lentulusa ostrza ofensywy, ani dopuścić, by rozogniona zwycięstwem armia ostygła, nie rozpoczął - jak zrobiłoby wielu - ucieczki na północ, o nie! - ale zawrócił na południe i jak grom z jasnego nieba spadł na zaskoczonych rzymskich dowódców. Ci, podobnie jak ich kolega, wśród szczęku mieczy, potoków krwi, jęków zarzynanych i triumfujących okrzyków zwycięzców - został całkowicie rozbici, i uciekli (?) z resztkami sił z pola bitwy, marząc tylko o tym, by ocalić własną skórę. Od wielkości do śmieszności jeden tylko krok - mawiał Napoleon, jeśli już jesteśmy przy nim - i z pewnością w stosunku do Gelliusza, jest to określenie nader prawdziwe.

Jak się zdaje ,nie przypadkiem nie słyszymy już od tego momentu o poczynaniach pretora Arriusza; tak samo jak nie przypadkiem, żaden z autorów antycznych nie wspomina w ogóle o jego obecności podczas samej kampanii. Dlaczego postać ta jest okryta taką mgiełką tajemnicy - dodajmy wstydliwej tajemnicy, którą starannie stara się przemilczeć większość antycznych autorów? Odpowiedź jest, jak się zdaje, bardzo prosta: w bitwie dowodzonej przez gladiatora Spartakusa, pretor Rzymu Kwintus Arriusz po prostu poległ, albo - co gorsze - dostał się do niewoli. Przypomnijmy sobie teraz z jakim przejęciem mówił Appian o możliwości schwytania pretora Barynusa przez niewolników, z jaką pogardą wyraża się o ich buncie Florus. Bardzo prawdopodobne, że to nie dające spokoju sumieniu Rzymian wydarzenie, późniejsi historycy starali się z zażenowaniem puścić w niepamięć. Sam Liwiusz w pełnej wersji księgi mógł swoim zwyczajem wywinąć się - po prostu nie wspominając o losie Arriusza, również ze względu na jego rodzinę, dla której było to prawdziwą hańbą.
Summa summarum zwycięstwo Spartakusa było całkowite i niewyobrażalne - pokazał tu pełnię swego geniuszu. Porażka konsulów nie do uwierzenia. Cały świat przecierał oczy ze zdumienia, zastanawiając się, jak mogło do tego dojść. Jeńców liczono zapewne w tysiące; wielkości zdobytych taborów nie dało się policzyć.
Zwycięski wódz kazał tymczasem, "z imperatorskim przepychem", odprawić pogrzeb poległym w bitwie swoim dowódcom i do wspaniałego stosu pogrzebowego sprowadzić 300 z wziętych do niewoli Rzymian. Kiedy stos podpalono, rozpoczęło się widowisko nader żałosne. Jeńcom dano do ręki broń - aby wymowa była większa najprawdopodobniej taką, jakiej używali gladiatorzy - i kazano im na tle płonącej iluminacji "walczyć przy stosie na śmierć i życie". Spartakus ze złośliwym, ironicznym uśmiechem odgrywał teraz rolę, podobną, jak późniejsi imperatorzy na igrzyskach w cyrku. Przewodził temu przedstawieniu i wraz z innymi towarzyszami, uśmiechniętymi od ucha do ucha, oglądał, jak jeńcy zabijali się bez szans na uratowanie życia.
Dostał wyborną wprost okazję, do zrewanżowania się Rzymianom za swój pobyt w Capui; nie byłby sobą, gdyby nie potrafił jej wykorzystać.

Po skończonym widowisku kazał, jak przekazuje Appian, "spalić nieużyteczny sprzęt wojenny (miał go teraz aż nadmiar), wymordować wszystkich pozostałych jeńców, zarżnąć zwierzęta juczne, by się zbytnio nie obarczać", a następnie skierował się na północ. Liczba 120 tys. towarzyszących mu ludzi, jaką przekazuje przy okazji ten historyk, wydaje się zdecydowanie przesadzona. Chyba, że wliczymy w nią absolutnie wszystkich towarzyszących armii Spartakusa: a więc kobiety z dziećmi, kupców, których było - jak możemy wnosić z innych wzmianek - multum, różnych włóczegów i awanturników; słowem, wszystkich, którzy nie stanowili regularnego wojska.

Rzecz charakterystyczna: w tym momencie przestał już przyjmować jakichkolwiek zbiegów, "mimo, że tłumnie się do niego zwracali". Świadczyłoby to o tym, że pomimo porażki Kriskosa uważał swoje siły po ostatnich sukcesach za w pełni wystarczające do realizacji kolejnych zamierzeń.

Jakie one były? Z całą pewnością nie marsz na Rzym - jak twierdzą antyczni dziejopisowie. Spartakus był realistą. Jako żołnierz wiedział, że zdobycie potężnego miasta - w przypadku, gdy nie ma żadnego sprzętu oblężniczego - może się okazać nader problematyczne. Na tym samym przejechał się już Hannibal, kiedy po skończonej bitwie pod Kannami, w której oddało życie 70 tys. Rzymian, zwrócił się do niego jeden z dowódców, Hannon, niezadowolony, że wódz ociąga się z ruszeniem na stolicę Republiki. Mówił wtedy wzburzony: "zwyciężać umiesz Hannibalu, zwycięstwa wyzyskać nie umiesz". Z przekazów możemy się domyślać, że i Spartakus miał swojego Hannona, może nawet kilku, ale podobnie jak jego poprzednik, nie uległ ich podszeptom, nie zaryzykował ataku na miasto.

Po co? Rzym otoczony w dużej części wielkimi murami Serwiusza Tulliusza, zaopatrywany Tybrem w żywność, wystawi w razie czego do obrony siły równe jego armii. Oddajmy na moment głos historykowi Serge Lancelowi, który opisał umocnienia tego miasta z okresu republiki:
"Liczący jedenaście kilometrów pierścien obwarowań, umocniony wznoszącymi się nad nim wieżami, otaczał obszar ponad czterystu hektarów. Były to największe mury obronne na Półwyspie Apenińskim. W ich najsłabszych miejscach, między Porta Collina a Porta Celimontana, właściwy mur został wzmocniony zarówno od wewnątrz, jak i od zewnątrz przez potężne fortyfikacje: od strony miasta przez agger, szeroki nasyp wspinający się łagodnym stokiem ku koronie murów, i tworzący platformę ułatwiającą przemieszczanie i manewry obrońców; od strony pół przez fosę, wykopaną na głębokość blisko dziesięciu metrów".*

Spartakus wiedział, że nie ma sensu bawić się w straceńczy atak na tak umocnione miasto, nie mając żadnych machin do rozbijania umocnień; o wiele lepiej - rozumował - ruszyć w kierunku Alp, skąd każdy będzie mógł udać się do domu, w swoją stronę.

Mając to wszystko na względzie, myśląc, że jest już w miarę już bezpieczny, podążył po kilku dniach wahania na północ.

Tymczasem obaj konsulowie wykorzystali tę zwłokę. Nie zdając sobie sprawy z jego planów, gorączkowo starali się pozbierać do kupy oddziały, które miały szczęście (jak się okaże, pojęcie dość względne) przetrwać ostatnie bitwy. Rzym był przerażony - praktycznie wszystkim zdawało się, że zwycięska armia ruszy zaraz na miasto. W tym przypadku okrzyk Spartakus ante portas okazałby się - biorąc pod uwagę panującą histerię - jak najbardziej na miejscu. Spartakus podążał cały czas wschodnią stroną Apeninów, dlatego konsulowie postanowili zatrzymać go na terenie prowincji Picenum.

Ta prastara, wówczas gęsto zalesiona od strony gór kraina, od strony morza żyzna i równinna, zamieszkała w zamierzchłych czasach przez plemiona Illirów, podbita przez Rzym niemal dokładnie 200 lat temu, była kolejnym etapem marszu naszego bohatera. Po przekroczeniu rzeki Sangro, miał przed sobą jeden z najwyższych szczytów środkowej Italii - obecny La Maiella (2795 n.p.m.) i tu prawdopodobnie, może nieco dalej na północ, doszło do spotkania z połączonymi siłami obu konsulów, wspartymi, jak można domniemywać, kolejnymi, dosłanymi naprędce z Rzymu posiłkami.

Ponownie uderzyły na siebie zwarte szeregi piechoty obu stron, ponownie w ruch poszły pila, włócznie i gladiusy uderzające z wściekłością w tarcze i pancerze. Z jednej strony Rzym - największe imperium świata pod wodzą swoich dwóch swoich najwyższych urzędników; Rzym walczący o honor i poważnie nagryziony prestiż. Z drugiej strony wyszarpujący własną wolność i życie byli niewolnicy, później rozbójnicy, pod wodzą gladiatora, później rozbójnika. Bitwa była wielka, jak wspomina Appian, i z pewnością cała Italia zamarła w oczekiwaniu na jej wynik.

Rozbójnicy wygrali ...
Po raz kolejny dumna Roma poniosła klęskę. Po raz kolejny Spartakus wymierzył jej tęgiego policzka. Jego militarny geniusz, jak również siła i determinacja ludzi walczących już nie o łupy, a o życie, ponownie wzięły górę. Rozbita armia rzymska pod wodzą upokorzonych konsulów, w nieładzie wycofała się przez Apeniny w kierunku stolicy. Jeśli coś jesteśmy w stanie powiedzieć o nastrojach, jakie zapanowały w Rzymie na wieść o tej klęsce, to możemy być pewni jednego: początkowe zdumienie ustąpiło miejsca przerażeniu - nikt nie wiedział kiedy zwycięska armia dotrze pod miasto, każdy sądził, że może to nastąpić już następnego dnia.

Wszelako Spartakus, zgodnie z powziętym wcześniej planem, ominął Rzym i przez Picenum skierował się w kierunku Galii Przedalpejskiej. Wczesnym latem przekroczył - tak jak Cezar, tylko w odwrotną stronę - Rubikom, i wkroczył na tereny prowincji. Sprawował tam namiestnictwo z ramienia ojców senatu, Gajusz Kassjusz, rok wcześniej sam konsul, którego Cyceron określa jako "człowieka wyjątkowej rzetelności, odwagi i stałości charakteru". Towarzyszył mu pretor, niejaki Gajusz Maniliusz; obaj panowie postanowili zaczekać z 10 tysięczną armią na Spartakusa pod Mutyną - wówczas dużym miastem położonym na północ od Padu. Najprawdopodobniej bitwa stoczyła się w pobliżu samego miasta, gdzie po raz kolejny armia rzymska - zdecydowanie mniej liczna - poniosła klęskę. Spartakus zajął rzymski obóz i pogonił do miasta uciekającego Kassjusza, który "sam ledwo się uratował".

Po tym zwycięstwie był już właściwie wolny - mógł teraz on i jego towarzysze udać się przez Alpy, każdy w swoją stronę. Nikt nie byłby w stanie im przeszkodzić; wystarczyło tylko nie zatrzymywać się. Iść dalej.

Jednakowoż nie poszedł dalej. Zawrócił. Zamiast iść na północ, zdecydował się na marsz powrotny.

Z jakich powodów? Dlaczego mając wywalczoną wolność, wrócił tam, skąd przybył, skierował się na południe, gdzie czekały na niego wielkie armie i żądni wyrównania rachunków Rzymianie? Dlaczego, wyrwawszy się nadludzkim niemal wysiłkiem z paszczy lwa, ponownie mu do niej wlazł?

Odpowiedzi jest tyle, ilu historyków zajmujących się tym zagadnieniem. Najbliższą prawdy jest pewnie: był ambitny, potwornie ambitny. Ambicje rzadko kiedy bywają racjonalne. Jeszcze mniej racjonalne są wówczas, gdy człowiekowi uda się odnieść oszałamiające sukcesy, ponad to czego oczekiwał i on i inni. Wchodzi tutaj w grę żądza władzy, element nieprzewidywalnego ryzyka, chęć sięgania po więcej i jeszcze więcej.

Gdy Aleksander Wielki dotarł po pokonaniu radży indyjskiego Porosa nad rzekę Dżelam, chciał ją przekroczyć i ruszyć dalej, na podbój Indii i krańców świata. Gnała nim owa słynna pothos, czyli dobrze znana wszelkim wielkim zdobywcom chęć stawiania sobie coraz trudniejszych celów, sięgania po to, co nieosiągalne. Jeden z wodzów Aleksandra powiedział wówczas pamiętne słowa: "Jedno jest, Aleksandrze, co człowiek, który osiągnął już wszystko powinien wiedzieć - kiedy przestać"**.

Armia pokazała wówczas rogi; Aleksander nie mógł w obawie przed buntem iść dalej. Spartakus również, jak wolno nam przypuszczać, podobnie jak Aleksander nie wiedział, kiedy powiedzieć dość. Wszelako jego armia - w przeciwieństwie do wojaków słynnego Macedończyka - miała podobny punkt widzenia do swego dowódcy. Pchała ją jednak nie, jak Spartakusa, pothos, ale najzwyklejsza w świecie żądza zdobycia kolejnych łupów, chęć prowadzenia w dalszym ciągu hulaszczego, dość nawet wygodnego, pełnego triumfów życia. Kto by wolał - można zadać sobie pytanie - po tylu spektakularnych sukcesach wracać do głuchych zapadłych wiosek w Germanii, Galii, czy Tracji; wracać do wiosek, gdzie przysłowiowy diabeł mówi dobranoc, życie jest trudne, a na chleb trzeba pracować w pocie czoła?

Tylko głupiec. Spartakus głupcem nie był, podobnie, jak większość jego towarzyszy. Musiał wybrać, aczkolwie wybór miał niewielki: między głupotą, a szaleństwem. Chyba nikt nie mógł wątpić, jakiego dokona. On sam w swoich księżycowych planach liczył na to, że Rzym nadal będzie przerażony i przez to nie dotrzyma mu pola.
Rzym jednak nie był już przerażony. Rzym był wściekły.

Czy tekst był przydatny? Tak Nie
Opracowania powiązane z tekstem

Czas czytania: 41 minut