profil

Odkrywanie Ameryki Relacje polskich pisarzy z podróży do Nowego Świata

poleca 85% 563 głosów

Treść Grafika
Filmy
Komentarze
Homer Tadeusz Kościuszko

1. Wstęp
"Po co wędrował człowiek z lądu na ląd, poprzez złowrogą rozkołysaną wodę? Powiesz, że po chleb, po sukno, po korzenie i pachnące olejki? A ja ci powiem, że to nieprawda, że najpiękniejsza tkanina i najjaśniejszy metal nie sprawiły tego, co źdźbło uczucia napinającego skrzydła ptasie."
Halina Poświatowska
Kogo byśmy nie zapytali o to, czemu ludzie podróżują, usłyszymy o odwiecznej potrzebie zmiany otoczenia, łaknieniu nowości, chęci poznania nowych kultur, rozpoczęcia nowego życia. Bez wątpienia wymieniona zostanie "Odyseja" jako zapis prawędrówki i Kolumb jako największy odkrywca. Dowiemy się o różnorodności czynników zachęcających do wyjazdu, lub wręcz przeciwnie - o tym, że "nie żądza wiedzy nas gna ani ochota ucieczki, ale ciekawość, a ciekawość, jak się zdaje, jest osobnym popędem, do innych niesprowadzalnym." (L. Kołakowski)
Jednak często zapomina się o najważniejszym - sama podróż jest niczym, jeśli nie zostanie opisana. W trakcie jej trawania, jedynym, na którego wywiera jakiś wpływ, jest sam podróżnik, późniejsza relacja może kształtować opinie wielu. Jak pisze S. Burkot, "podróż zaistnieć może jako fakt w kulturze tylko wówczas, kiedy wrażenia podróżnika zostaną utrwalone, kiedy zrodzi się i przetrwa tekst - opis przebiegu całego przedsięwzięcia." Szczęśliwie, na stworzenie takiego opisu decyduje się wiele osób, o bardzo różnych doświadczeniach, co daje wielką różnorodność. Jaką lepszą płaszczyznę wybrać do porównania różnych utworów, niż wspólny cel podróży, a jakie lepsze miejsce, niż mekkę emigrantów i filozofów - Amerykę?
Kontynent cieszy się tym statusem od samego odkrycia. Niejeden żeglarz dopłynął dalej, niż uznawano za możliwe, niejeden też usunął białą plamę z mapy, jednak to dokonanie Kolumba stało się archetypem wszystkich odkryć. Choć, jak zauważa Paweł Kaczyński, pojawiały się "nowsze światy" (np. Australia), to tylko jedno miejsce było tym, zdolnym zburzyć obecny porządek (bez znaczenia czy XVII, czy XX wieczny), prawdziwym Nowym Światem, gdzie marzenia się spełniają, a ludzie są pracowici i wspaniałomyślni. Nie dziwi zatem, że zarówno maluczcy, skuszeni mitem, jak i wielcy, pragnący go zweryfikować, z chęcią wyprawiali się za ocean.
Mimo że samo odkrycie Ameryki dokonane przez Kolumba obiektywnie nim nie było (przecież kontynent był już zamieszkany), to może ono być w ten sposób traktowane przez Europejczyków, którzy wtedy właśnie znaleźli nowy ląd. W ten sam sposób każdy samodzielnie może "odkryć" Amerykę, znajdując w niej po prostu coś dla siebie, dokonując subiektywnych, i przez to ciekawych, obserwacji. Dzięki literaturze możemy zauważyć, jak różnorodne wartości dostrzegane są w tym samym miejscu przez osoby z innych wieków, pokoleń albo środowisk. Światło Nowego Świata, puszczone przez pryzmat odmiennych doświadczeń, uprzedzeń i wiedzy tworzy wspaniałą tęczę, którą warto się zainteresować.
Od samego początku teren ten słynął z nieograniczonej przestrzeni, która dopiero czeka na swoich mieszkańców. W porównaniu z wiecznymi brakami ziemi dręczącmi ludność (zwłaszcza ubogą) Polski, jest to rzecz niezwykle kusząca. Również przyroda: egzotyczna, lecz zarazem przyjazna ludziom, budzi ciekawość i instynkt odkrywcy. Dodajmy do tego bogate złoża naturalne, które każdy może eksploatować (np. w trakcie gorączki złota w Kalifornii), a otrzymamy obraz krainy stworzonej przez Boga jako zadośćuczynienie za trudy poniesione w Europie.
Inni ludzie jechali w poszukiwaniu wolności nie tylko fizycznej, ale i umysłowej: gdy Stany Zjednoczone zrzuciły jarzmo brytyjskie, narodziła się nieomal idealna, jak na ówczesne warunki, demokracja. Nawet jeśli nie wyjeżdżano z zamiarem osiedlenia się tam, to po to, żeby przwieźć do kraju cenne wskazówki dotyczące wolności i swobód obywatelskich.
Nie tylko możliwość swobodnego wypowiedzenia swoich myśli, ale również przekonanie, że z łatwością daje się w Ameryce zarobić i opowieści o nieograniczonych możliwościach motywowały do wyjazdu. Choć oczekiwań było wiele, bardzo często zaledwie kilka chwil po zejściu na ląd wiele z nich okazywało się być mitami.
Wśród płynących za ocean nie zabrakło też Polaków. Ich obecność w Ameryce sięga dalej, niż się przypuszcza. Już około połowy XVII wieku przybywają pierwsi uchodźcy polityczni, wsparci później przez cztery tysiące arian, uciekających po klęsce Szwedów. Ci ludzie tworzą podwaliny nowego państwa, zakładając szkoły, opracowując mapy, budując miasta. Gdy nadchodzi czas walki, Polacy również zmierzają na pomoc Ameryce - ludzi takich jak Pułaski czy Kościuszko nie trzeba nikomu przedstawiać. Kolejni przybysze poszukują wolności już nie poprzez pracę lub walkę, ale przez wiedzę - Tomasz Kajetan Węgierski przejechał "kilka tysięcy mil, aby nauczyć się zachowania dla narodu jego najdroższych praw". Wraz z rozbiorami nasila się emigracja polityczna, ale pojawia się także nowy rodzaj - zarobkowa, która nie zniknie aż do obecnych czasów. W okresie pozytywizmu przekraczają Atlantyk twórcy zainteresowani rozwojem oświeceniowych ideałów tam propagowanych. W tej grupie znajdzie się Sienkiewicz i Dygasiński. Dopiero w końcu XIX wieku dokonuje się pewnego rodzaju "rozszerzenie" Ameryki - Polacy wyjeżdżają już nie tylko do USA, ale i do Brazylii i Argentyny, głównie w poszukiwaniu pracy.
W latach międzywojennych Ameryka staje się zarówno przedmiotem zainteresowania dyplomatów (wyjazd Reymonta), jak i uchodźców obawiających się Hitlera (Tuwim). Po drugiej wojnie światowej zwiększa się ilość wszystkich rodzajów podróżników: zarówno emigrantów politycznych (Bobkowski), jak i zarobkowych (Miłosz) oraz wyjazdów turystycznych (Białoszewski).
Większość tych peregrynantów utrwaliła wrażenia odniesione przy spotkaniu z nowym lądem w różnych relacjach pisanych - bądź w formie listów do rodziny i przyjaciół, bądź korespondencji do pism krajowych, bądź w reportażach, szkicach, powieściach. Z tej bogatej literatury wystarczy wybrać kilka pozycji, starając się, by reprezentowały one różne pokolenia emigrantów i różne okoliczności towarzyszące ich podróżom, żeby uzyskać pełny obraz Ameryki takiej, jaką była i jest postrzegana przez Polaków co chwila odkrywających ją na nowo.
2. Realizacja idei wolności i demokracji
Edukacyjna podróż T.K Węgierskiego
"Ameryka jest jedynym krajem godnym zostania schroniskiem ludzi, którzy poświęcili wszystko dla wolności."
(Z odezwy emigrantów, Londyn 1831)1
Najstarsza polska relacja z podróży po Ameryce, a zarazem jedna z najwnikliwszych, napisana została przez Tomasza Kajetana Węgierskiego, po kilkumiesięcznym pobycie za oceanem. Szlachcic ten nie był zmuszony przez los do opuszczenia kraju - powodowała nim chęć nauki w sposób zalecany w czasach oświecenia: z autopsji. Poznając mechanizmy tworzącego się państwa demokratycznego, prawdziwie wolnego, chciał wynieść zarówno korzyść osobistą (rozwój kariery poprzez zawieranie nowych znajomości), jak i "być użytecznym swojej ojczyźnie"2 . Swoje obserwacje i przemyślenia wydał drukiem w języku francuskim jako "Podróż do Ameryki Północnej (1783)". Na pomysł wyjazdu wpadł podczas pobytu we Francji, gdzie powstańcy walczący z Imperium Brytyjskim cieszyli się dużą sympatią. Ponadto Stany Zjednoczone były wówczas w sytuacji dość podobnej do Polski: atakowane przez silniejszego wroga, walczące o niepodległość, co umożliwiało wyciągnięcie pożytecznych wnosków, zwłaszcza że USA wygrały wojnę. Węgierski w liście do Dickinsona wyraził zdziwienie: "z trzema milionami ludzi i bez pieniędzy, zrzuciliście jarzmo takiej potęgi jak Anglia i zdobyliście ogromne terytorium", podczas gdy "Polska dała sobie zabrać pięć milionów dusz i rozległy kraj". 3
Przed wyjazdem, jak prawdziwy badacz, Węgierski przeczytał wiele tekstów dotyczących Ameryki: począwszy od opracowań w prasie polskiej ("Gazeta Warszawska", "Monitor"), a na "Travels into North America" Kalma skończywszy. Nie ograniczał się do wydawnictw pro-amerykańskich, lecz zgłębił również relacje brytyjskiego generała, dzięki czemu wyjechał gruntownie przygotowany.
Mimo szybkiego tempa podróży, udaje mu się poczynić bardzo wnikliwe obserwacje oraz wymienić opinie z kilkoma amerykańskimi mężami stanu. Znacznie ułatwiły to jego znajomości francuskie - miał na przykład list polecający do Washingtona napisany przez La Fayetta. Pod wpływem rozmów z wybitnymi osobami, głównie związanymi z ruchem federalistów, kształtowały się opinie Węgierskiego o nowym państwie. Tak jak Hamilton, był on "daleki od hurraoptymizmu i patriotycznej tromtadracji, trzeźwo oceniał szanse i zagrożenia młodej republiki". Z jednej strony zachwyca się krajem, którego istnienie jest możliwe dzięki zjednoczeniu się wielu ludzi różnych kultur, różnego pochodzenia i różnych religii, z drugiej strony wie, że może to być również przyczyną zguby tego kraju. Rażą go wybuchy fanatyzmu religijnego różnych wspólnot, takie jak Blue Laws ustanowione w Connecticut. Świadomy jest jednak, że mieszkańcy tego stanu mają o wiele większy pozytywny wkład w rozwój państwa, ponieważ "zanieśli do tego kraju i przekazali swoim potomkom nienawiść ku wszelkiej władzy i miłość niezależności, która pozostała na zawsze." Jako człowiek wykształcony, zdaje sobie sprawę z konfliktu zachodzącego pomiędzy wolnością społeczną a ekonomiczną; obserwując młode państwo, pyta się jego mieszkańców: "Ten duch patriotyczny, którym odznaczyliście się podczas rewolucji, czy utrzyma się długo wobec handlowego powodzenia?" Zachodzi bowiem obawa, że do głosu dojdą interesy i zawiści poszczególnych stanów. Autor nie ma idealistycznego podejścia do spraw politycznych: wie, że dla dobra przyszłego państwa można poświęcić część jego obywateli - lojalistów brytyjskich. Lecz równocześnie zdaje sobie sprawę z ich tragedii ("Nie ma bowiem większego nieszczęścia, jak gdy się jest zmuszonym porzucić własną ojczyznę").1
Chociaż podróż odbywa się po zakończeniu walk, wojna widoczna jest wszędzie. Węgierski ma do niej bardzo dojrzałe podejście. W trakcie pobytu w Ameryce odwiedza wiele sławnych pól bitewnych; nie interesują go jednak szczegóły wojskowe ani dokładne liczby - zajmują go zwykli ludzie i ich losy. Wojna jest tragedią, i to dla obu stron: nie ma wyróżniania "dobrych" lub "złych": wszyscy walczą o swoje, równie ważne, racje i w równym stopniu cierpią. Tak rozważa nad grobem Anglika, któremu współczuje śmierci w obcym, nieżyczliwym kraju oraz Polaka, oficera, o którym "pióro poważnego historyka nie raczy wcale wspomnieć". T. K. Węgierski, jak wielu z jego pokolenia, jest wierny ideałom klasycznym (często porównuje Amerykę do Imperium Rzymskiego) i popiera rozwój poprzez naukę, nie wojny. Mimo swojego pacyfizmu, uznaje za konieczny udział w obronie kraju, okolicznością usprawiedliwiającą użycie przemocy "jest niewątpliwie cel - uzyskanie wolności".
Demokracja amerykańska a europejska w relacji Henryka Sienkiewicza
W Ameryce są trzy klasy społeczne: wyższa klasa średnia, klasa średnia i niższa klasa średnia."
Judith Martin
"Za każdym razem, gdy Europa patrzy przez ocean, żeby zobaczyć Amerykańskiego Orła, widzi tylną część strusia."
H. G. Wells
Podobnie jak Węgierski, także inni pisarze XVIII w. przedstawiali głównie błogosławione efekty amerykańskiej rewolucji, traktując je często jako wzór dla polityki czy obyczajowości europejskiej.2 Uderza w tym pewna tendencja, swoista "faktograficzność" - co nie przeszkadza idealizacji, tworzącej podstawy mitografii. Z czasem pojęcie wolności zaczyna się coraz bardziej kojarzyć z demokracją i równouprawnieniem. Sienkiewicz obserwujący stosunki amerykańskie w końcu lat siedemdziesiątych XIX w., uważa tamtejszą demokrację za znacznie wyższą od europejskiej (jedna do drugiej tak się ma, jak teoria do praktyki). Jest on pod wrażeniem sposobu, w jaki ten ustrój został wdrożony w Ameryce: demokracja tamtejsza bowiem jest nie tylko widoczna w prawodawstwie, ale we wszystkich dziedzinach życia. Wynika to z zupełnego braku podziałów klasowych w młodym państwie, dzięki czemu wszyscy obywatele uczestniczą w życiu politycznym, podczas gdy "w Europie obejmuje cywilizacja tylko niektóre klasy społeczne, a raczej jedną, która zagarnia i chłonie w sobie wszystko."3
Brak podziałów klasowych spowodowany jest ujednoliconą obyczajowością. Jest ona jednak zupełnie inna od tej ze starego kontynentu: mniej wykwintna od zwyczajów klas wyższych, ale o wiele bardziej rozwinięta od charakterystycznej dla europejskich klas niższych, a przy tym taka sama dla wszystkich. Ponieważ jednak osób bardziej wyrafinowanych jest w społeczeństwie niewiele, Sienkiewicz stwierdza, że przeciętnie obyczajowość amerykańska stoi o wiele wyżej niż europejska i choć na starym kontynencie istnieją demokratyczne państwa, nie ma demokratycznego społeczeństwa.
Podstawowy filar demokracji amerykańskiej stanowi praca i stosunek do niej ludzi. Sienkiewicz, jako pozytywista, jest na tę kwestię szczególnie uczulony. Fascynuje go wszechobecny, wywodzący się z tradycji protestanckiej, kult pracy. Dzięki wielkiej ruchliwości społeczeństwa amerykańskiego i brakowi klas społecznych jedna osoba może być zarówno senatorem, jak i sklepikarzem, bez żadnego negatywnego wpływu na swój status. Dzięki dużemu deficytowi pracy każdy może podjąć dowolne zajęcie "bez ubliżania sobie ani swojej godności, ani na koniec swojej pozycji socjalnej".1 Drabina społeczna jeszcze się nie wytworzyła, ponieważ brakuje kryterium, wedle którego można by ludzi kategoryzować: każdy prowadzi własny bussiness, w jednej chwili przeistaczając się na przykład z adwokata w handlarza. Podczas gdy w Europie za coś takiego grozi degradacja społeczna i wyrzucenie z kasty, w Stanach Zjednoczonych przysparza to jedynie szacunku i, przede wszystkim, pieniędzy.
O utrwalenie tego stanu rzeczy, zgodnie z maksymą "aequalitas aequalitatem provocat"2 , dbają szkoły amerykańskie, zapewniające każdemu podobny poziom wykształcenia: "oświata rozlana jest tu szerzej, a wydział jej bez porównania więcej równomierny".3 Dzięki temu praca umysłowa nie jest traktowana jako lepsza, a jedynie jako inna - szewc i lekarz to ludzie równie inteligentni, jedynie wykształceni w innych dziedzinach.
Cały ten rozkwit równouprawnienia nie byłby możliwy, gdyby nie bezpieczne środowisko. Instytucje publiczne, jak na przykład policja, oraz czujność samych obywateli zapewniają nieznany w Europie poziom zabezpieczenia. Dobrobyt eliminuje przestępstwa - "podczas gdy w Europie są one po największej części wypływem nieszczęsnego położenia socjalnego, tu prawie wyłącznie rodzą się z indywidualnych namiętności, nie zaś z ciemnoty albo nędzy".4 Szacunek dla własności powoduje, że kradzieże bydła albo plonów, tak częste w Polsce, są w Ameryce niezauważalne.
Sienkiewicz nadmienia jednak, że zasada ta nie dotyczy miast portowych, pełnych imigrantów, którzy nie od razu zintegrowali się ze społeczeństwem i nie przyjęli jego obyczajów: przejście od zwyczajów europejskich do amerykańskich następuje stopniowo. Na pograniczu, gdzie ludność nie ustatkowała się jeszcze, również występują pewne zachwiania tego porządku - rozboje i kradzieże - jednak stopniowo zanikają.
Niemało miejsca poświęca Sienkiewicz na przemyślenia dotyczące wolności religijnej, którą Amerykanie uważają za perłę swojej konstytucji. Z pozoru Ameryka jest krajem ludzi żarliwie wierzących, jednak z bliska okazuje się, że wszyscy zajmują się bardziej czynami, niż przemyśleniami, a "żaden naród na świecie nie jest mniej zdolny do wszelkiej refleksji filozoficznej jak Amerykanie".5 Religia obecna jest głównie w zwyczajach, które uznają wszyscy, często nawet z przesadną powagą, niekiedy miesza się z polityką.
Początkowo zniechęcony do Amerykanów ich "prymitywizmem", zrozumiawszy, że jest on przejawem niezwykłej dla Europejczyka wolności i równouprawnienia, uznaje Sienkiewicz wolność za największą zaletę Stanów Zjednoczonych, równoważącą z nawiązką wszystkie wady. Przekonuje się, "że przypatrując się instytucjom amerykańskim i widząc je w prawdziwym świetle można wiele skorzystać, (...) wiele przesądów i nędznych pretensyjek zapomnieć".
Zdecydowanie mniejszy entuzjazm autora budzi kosmopolityzm społeczeństwa amerykańskiego: ciągłe przejmowanie się jedynie handlem, bez dbania o sprawy ważniejsze, takie jak historia czy moralność. Posuwa się nawet do stwierdzenia, że za Atlantkiem "istnieje państwo, ale nie ma narodu, jest wielki zbiór ludzi wszelkich narodowości, handlujących, sprzedających, pracujących w roli lub przemyśle (...) zorganizowany w pewien kształt państwowy pod takimi a takimi prawami, ale pozbawiony wszelkich cech, jakimi zwykle odznacza się każdy jednolity naród".6
W końcu jednak pisarz zauważa, że jest to skutek uboczny pokojowej koegzystencji wielu kultur i ludów na jednym terenie. Wszyscy odwiedzający Stany Zjednoczone cenią to, że nie próbowano tam tworzyć jednolitego narodu siłą, sztucznie asymilując nowoprzybyłych. Pozostawiając imigrantom wolność samostanowienia, nie zmuszając do wyboru żadnej religii czy obyczajów i stawiając na daleko posuniętą decentralizację; kosztem tradycji rozwiązano problem, z którym do dzisiaj borykają się niektóre państwa europejskie.
Współistnienie narodowości, religii, poglądów
"Bożej dobroci możemy zawdzięczać to, że mamy w naszym kraju te niezwykle cenne rzeczy: wolność słowa, wolność sumienia i rozwagę, by żadnego z nich nie używać."
Mark Twain
Im dłużej się w Ameryce mieszka, tym trudniej wyrazić jakąś ogólną opinię o tym kraju, wyznaje Julia Hartwig.1 Dzieje się tak właśnie z powodu owego zróżnicowania społeczeństwa. Mamy do czynienia z wieloma grupami etnicznymi, w wieloma rasami, wspólnotami wyznaniowymi. Jeżeli jednak Sienkiewicz sto lat wcześniej uważał, że te poszczególne grupy nie scementowały się jeszcze w jednolity naród, to autorka "Dziennika amerykańskiego" stwierdza: "A przecież są to przede wszystkim Amerykanie, cechuje ich świadomość różnorodności i zarazem jedność, dyscyplina i nieokiełznane poczucie wolności." Łączy ich wiele innych wspólnych cech, jak na przykład pragnienie sukcesu, żądza władzy, a zarazem szlachetność obywatelska i poszanowanie prawa. I jeszcze surowa, odstaraszająca umysłowość purytańska. Wszycy ci ludzie są współtwórcami tego jedynego na świecie kraju wielu narodów, powstałego z wygnańców politycznych i religijnych, biedoty i awanturników. Powodem dumy nie jest tu rdzenność ludności, ale pierwszeństwo przybycia na nowy ląd. Również język amerykański ulegał i wciąż jeszcze ulega gwałtom, jakich dokonują na nim emigranci ze wszystkich stron świata. Ale mówienie w tym języku źle nie jest powodem dyskwalifikacji.2
Są oczywiście rozmaite antagonizmy, wzajemne niechęci grup mniej uprzywilejowanych z racji ubóstwa, izolacji językowej. "Murzyni są niechętni wobec Żydów, Polacy z polskich dzielnic Chicago są niechętni wobec Murzynów."3 Te konflikty najostrzej rysują się na nizinach społecznych. Na szczycie drabiny społecznej niechęci rasowe nabierają innego charakteru: jest to izolacja ludzi zamożnych utrzymujących selektywne kontakty towarzyskie.
W każdym bądź razie, idąc na przykład ulicami Nowego Jorku trudno nie zauważyć mozaiki najróżniejszych narodowości. Poczynając od nazw dzielnic (chińskiej, polskiej, włoskiej...), na sąsiadujących restauracyjkach serwujących potrawy narodowe kończąc.
Uciekinierzy i podróżnicy szukający wolności
"Ameryka nie wynalazła praw człowieka. W pewnym sensie prawa człowieka wynalazły Amerykę."
Jimmy Carter
Koegzystencja wielu narodowości jest rezultatem trwającej przez wieki milionowej emigracji. Jeśli chodzi na przykład o polskich uchodźców, nową falę napływu można było zaobserwować po drugiej wojnie światowej, wielu Polaków nie wróciło do kraju, inni, zniechęceni zastaną tam sytuacją, szybko wyjeżdżali. Wśród nich był Andrzej Bobkowski: początkowo udał się do Francji, lecz rozczarowawszy się Starym Kontynentem, powodowany obsesyjnym antykomunizmem, szukał za oceanem wolności.
"Mam uczucie wyrwania się z zatęchłej prowincji" - pisze po przybyciu do Gwatemali - "wydobycia się z borowiny, z pretensjami do źródlanej wody. Ze środowiska płaczek skrapiających dzień w dzień gorzkimi łzami upadek Europy i jej kultury (...) i wyczekujących dla jej zbawienia produktów nieokrzesanej Ameryki".4 Znajduje za oceanem "wspaniałe poczucie swobody, szerokiego oddechu, życia".5 "Jestem nareszcie wolny" - mówi - "tak wolny, iż mogę nawet swobodnie umrzeć z głodu". Cieszy go również perspektywa zaczęcia czegoś na własny rachunek.1
Chociaż nie mieszka w najpotężniejszym z krajów amerykańskich, nie razi go "próżnia intelektualna" czy "brak atmosfery", przed którym przestrzegali go nacjonaliści europejscy. Więcej - uważa Gwatemalę za o wiele lepszą od Francji, bo to w niej wyzwolił się od "tak zwanej ?polityki społecznej?, oczekiwania na jakieś fundusze, dotacje, itp."
Wolności szukała też w Ameryce Julia Hartwig. Pierwszy raz wyjechała tam z mężem Arturem Międzyrzeckim w roku 1970 z "jeszcze niezabliźnioną raną roku 1986."2 Uczestniczyli wówczas wraz z wieloma pisarzami polskimi w Międzynarodowym Programie dla Pisarzy w Iowa, później poetka pracowałą jako wykładowca na uniwersytecie w Nowym Jorku. Z prowadzonych wówczas obserwacji powstał "Dziennik amerykański" wydany w 1980 r. Następne wyjazdy zawsze były przygodą, nigdy nie miały charakteru turystycznego - czytamy w "Słowie od autorki" do kolejnej książki: "Zawsze powroty. Dzienniki podróży". Przybywanie do miejsc wielokrotnie odwiedzanych dawało poczucie luzu, brak przymusu, możność rozporządzania własnym czasem. Pragnienie wyjazdu wywołała "perspektywa przebywania w miejscach ciekawych i pięknych, z dostępem do wolnej prasy i dzieł sztuki, pośród ludzi przyjaznych i korzystających ze wszystkich swobód demokracji".3
Wydane w roku 2001 "Zawsze powroty" dotyczą wydarzeń roku 1986, "stanowią jakby zamkniętą enklawę wyszarpniętą z lat stanu po-wojennego".4
Skaza na obrazie
Ameryka to najlepszy z krajów, jakie kiedykolwiek skradziono.
Bobcat Goldthwaite
"Nie sądzę, że postąpiliśmy źle, zabierając im ten wspaniały kraj. Było mnóstwo ludzi, którzy potrzebowali ziemi, a Indianie samolubnie próbowali zachować ją dla siebie"
John Wayne
Utrwalony przez dziesięciolecia wizerunek Ameryki jako kraju wolności i demokracji ma jednak pewną skazę: jest nią sytuacja Indian oraz Murzynów. Stosunek do pierwotnych mieszkańców terytorium znajduje się również na liście amerykańskich "rozczarowań" Sienkiewicza i to jednym z najpoważniejszych. Autor opowiada o tym, jak podróżując Koleją Dwóch Oceanów spotkał na jednej ze stacji poselstwa Siouxów. Wyglądali obdarto i brudno. Poczęstowani czekoladą i cygarami jedzą łapczywie, ale ze spokojem reagują na obraźliwe obelgi białych podróżnych. To spotkanie staje się okazją do refleksji autora. "Rasa ta dzielna, choć dzika, ginie nieubłaganie na całej przestrzeni Stanów Zjednoczonych."5 Cywilizacja przedstawia się im w najgorszej postaci, nie umieją się z nią pogodzić, więc ich ściera brutalnie z powierzchni ziemi. Odebrano im rozległe terytoria, dano małe poletka, ale i to zabierają im osadnicy. Nikt nie pyta o traktaty rządowe, uzbrojone bandy walczą z Indianami, ci ślą poselstwa - na próżno. Rząd nie ma siły powstrzymać grabieży - w końcu ją sankcjonuje. Indianom zostaje żebranina i małe złodziejstwa, i wegetowanie z dnia na dzień. "(...) Bezpośrednim produktem, który wszyscy dzicy otrzymali od cywilizacji, jest: wódka, ospa i syfilis."6
Krwawe wojny - jak stwierdza Miłosz - były wojnami tylko dla indiańskich obrońców. Dla białych były to ekspedycje policyjne przeciwko przestępcom, których wina była z góry udowodniona, ponieważ przeszkadzali imigrantom w opanowywaniu nowych terenów, niczyich - jak utrzymywano. "Popychała do tego namiętność, odraza jasnoskórych i jasnowłosych do ciemnoskórych i ciemnowłosych, tak silna, że wyłączono ich z rzędu ludzi i pobożny patriarcha, dbały o moralność swoich synów i córek, zabijał z dumą, przekonany, że oczyszcza ziemię z plugastwa kalającego jej oblicze."7
Przykładem okrucieństwa dla samej satysfakcji jest opisana przez Miłosza zagłada w Kalifornii ostatniego niepodległego plemienia Modok. W 1867 roku nikomu ono już nie zagrażało. Indianie schronili się wraz z dziećmi i kobietami w niedostępnych jaskiniach wysokogórskich. Otoczono ich armatami i mimo kilkumiesięcznej heroicznej obrony ulegli na skutek głodu.1
W czasie swojej wędrówki, Julia Hartwig odwiedziła rezerwat indiański w pobliżu Iowa City. "Zaniedbane chałupy na piasku, rozwalone obejścia, apatyczni starcy i zdziczałe dzieci (...), poniżona godność, upokorzona tradycja" - oto co zobaczyła.2 Na grobach indiańskich mitów, wierzeń, kultury powstała najbardziej materialna cywilizacja świata, zapobiegliwa i realistyczna. Poczucie winy Ameryki jest tak wielkie, że nie próbuje nawet wynagrodzić krzywd tym, którzy pozostali. "Czy jakakolwiek cena może opłacić spełnioną zbrodnię?" - kończy autorka swoje refleksje.3
Drugą "kłopotliwą" sprawą Ameryki jest, jak wspomniałem, problem murzyński. Przybysze z Afryki lub ich potomkowie pojawiają się w niemal każdej relacji podróżniczej. Niekiedy, jak u Sienkiewicza, stanowią po prostu pewną ciekawostkę, która może zainteresować polskich czytelników. W jednym z felietonów autor informuje, że w Nowym Jorku służba hotelowa to prawie wyłącznie Murzyni (są tańsi od białych), są to ludzie "o głowach podobnych do głów czarnych baranów"4, są bardzo grzeczni, usługują szybko i sprawnie.
W sto lat później Białoszewski spacerując po Nowym Jorku zauważa: "Tyle ludzi i rzeczy do oglądania. Co drugi Murzyn, co trzeci żółty.."5 Wśród snujących się wieczorem na Czterdziestej Drugiej Street przechodniów większość stanowią Murzyni: znarkotyzowani, pijani, zaczepiający przechodniów. Jest też dużo murzyńskich prostytutek.6 Przejeżdżając przez Harlem, dzielnicę murzyńskiej biedoty, autor zauważa, że "biali tu nie wysiadają".7
Podróżująca z koleżankami H. Poświatowska wstąpiwszy do przydrożnego baru ze zdumieniem dowiaduje się, że lina przegradzająca salę dzieli ją na część dla białych i czarnych. Przekroczenie jej źle byłoby przyjęte przez obie strony.8
Próbę szerszego zrozumienia istoty stosunków amerykańsko-murzyńskich podjął Miłosz w eseju "Czarni". Problem murzyński nazywa przeklętym spadkiem kolonialnej Ameryki.9 Murzyni stanowili przez stulecia strefę zamkniętego w sobie bytu, jako dwunożne istoty ubrane w wypłowiałe szmaty, uprawiające pola lub wynurzające się z kuchennych zakamarków. Żyli w fornalskich czworakach lub miejskich gettach, stracili swoje języki, prznależność plemienną, religię. "Nauczyli się czcić nowego Boga, ruchem całego ciała, tańcem oczekiwania na koniec świata."10 Dla wielu ich człowieczość nadal jest wątpliwa, są potomkami niewolników, a to pięnuje. Biali, jadąc przez ulice murzyńskiej nędzy, starają się nie patrzeć i nie myśleć. Naprawdę nikt nie lubi Czarnych. W stosunku do nich panuje niechętna życzliwość, nieskłonna do bratań się tolerancja. "Szlachetna humanitarność i rozumne rozpoznanie równych praw dla wszystkich są rodzajem maski przyzwoitego człowieka wkładanej na swój własny użytek i na użytek innych."11 "Ich obecność", zwierza się autor, "zatruwa mnie, jak zatruwa cały kraj, bo nie jest niczym innym niż odsłonięciem jego fundamentu, któremu na imię violence. Nie przemoc władcy, ze swoimi oprycznikami partii, grupy, ale violence sąsiedzka, mężczyzn zbierających się w nocy i wyruszających przywracać porządek strzelbą i sznurem."12
W sto lat po wojnie domowej napłynęła druga fala imigracji murzyńskiej, w charakterze podmiotu. W przeciwieństwie jednak do innych narodowości, łączą się we wspólnej woli, mogą się wzajemnie rozpoznać i wspierać. Nie można się wkupić w ich względy, jeśli ma się białą skórę.
3. Wyrastanie potęgi ekonomicznej
Imponujące tempo rozwoju
"Ameryka popełnia wielkie błędy, ma ogromne wady, ale jednemu nie można zaprzeczyć: Ameryka jest w nieustannym ruchu. Może zmierza do Piekła, ale przynajmniej nie stoi w miejscu".
e. e. cummings
"Ameryka to kraj, który nie wie, dokąd zmierza, ale jest zdeterminowany, żeby być tam pierwszym."
Lawrence J. Peter
Stopniowo obok tematyki wolnościowej w spojrzeniu na Amerykę coraz większą rolę odgrywają problemy ekonomiczne. W drugiej połowie XIX wieku był to nie tylko kraj wolności i demokracji, ale również błyskawicznego rozwoju i ekonomicznych sukcesów wolnej konkurencji. To tam formował się ustrój kapitalistyczny "bez widocznych dla Europejczyka zgrzytów i sprzeczności". 1
Ameryka przerobiła sto lat wcześniej niż jej przeciwnik, Rosja, drogę do cywilizacji materialnej. W 1860 roku była trzecim państwem przemysłowym świata, w 1870 - drugim po Anglii, po pierwszej wojnie światowej - pierwszym.
Nic dziwnego, że pragnienie bezpośredniego przekonania się, jak wygląda szczęśliwa, kapitalistyczna rzeczywistość, było jedną z przyczyn skłaniającą do podróży za ocean Henryka Sienkiewicza, rozczarowanego stopniowym rozwiewaniem się w Polsce pozytywistycznego mitu. Co przede wszystkim zwraca uwagę warszawskiego korespondenta? Jest to "olbrzymi rozwój cywilizacji przemysłowej" w miastach amerykańskich oraz przedsiębiorczość, żywotność, a zarazem nieprawdopodobna energia mieszkańców, która "przezwycięża wszelkie nieszczęścia i wszelkie wypadki."2
W innym miejscu autor pisze: "Społeczeństwo amerykańskie posiada jeden potężny warunek: wszelką możliwość rozwoju; młode jest przy tym, dzielne, energiczne nad wszelki wyraz." Liczący milion mieszkańców Nowy Jork, "Empire City" (miasto imperium) przy takim tempie rozwoju - przewiduje Sienkiewicz - może za 50 lat przerosnąć Londyn i Paryż.
Największe wrażenie wywiera jednak leżące na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych Chicago. Imponuje rozmachem: "wszystko tu ogromne; rzekłbyś miasto zbudowane przez olbrzymów i dla olbrzymów. (...) Znać, że jest nowe, budowane według najnowszych wymagań."3 Przypomina autorowi czytany kiedyś fantastyczny opis miasta przyszłości, miasta z XX wieku. Zadziwia nie tylko architektura, ale i żywiołowe tempo życia, jego bujność i czysto amerykańskie "zacietrzewienie się handlowe". Z niezwykłym też pośpiechem mieszkańcy dzielnicy dotkniętej niedawno pożarem usuwają ślady zniszczenia; odnosi się wrażenie, jakby powstawało nowe jakieś, olbrzymie miasto. Ozdobą Chicago jest wzniesiony z marmurowych płyt, z prawdziwie babilońskim przepychem hotel Palmerhouse. "Wszystko kapie tu od złota, jedwabiów, aksamitu."4 Niestety i tu, jak we wszystkich miastach amerykańskich nie ma zabytków przeszłości, wszędzie "jutro" jest wszystkim, a "wczoraj" znaczy pustynia.5
Z dala od wielkich miast także wre gorączkowa praca nad wznoszeniem nowych osad. Niekiedy domy stoją jeszcze na czarnym błocie, wszędzie leżą stosy wiórów, desek, pni wyciętych. Ale taka pionierska osada za parę lat też może się zmienić w znaczne miasto. 6
Podążając w stronę zachodniego wybrzeża, Sienkiewicz obserwuje życie osadników-farmerów. Wszędzie widać pośpiech w zakładaniu gospodarstw. Stoją ładne, nowe domy mieszkalne, ale jeszcze nie ma ani ogrodu, ani płotu nawet. Porównując gospodarkę amerykańską do europejskiej, autor zauważa, że Amerykanie mniej znają się na kutlurze rolnej, choć ziemię mają bardziej urodzajną. Na rolnictwie rzadko się jednak traci. Nawet jeżeli człowiek nie dorobi się wielkich pieniędzy, starczy na skromne życie rodziny.
Szczególny podziw budzą u Sienkiewicza skwaterowie, pionierzy wydzierający puszczy ziemię pod uprawę. Odznaczają się niezwykłym hartem ducha; wyrąbują las, budują chatę, walczą z dzikimi zwierzętami, z Indianami. "Cywilizacja wysyła swoich atletów, aby jej torowali drogę w puszczy."1
Rozczarowania
"Ameryka to błąd, olbrzymi błąd."
Zygmunt Freud
"Cudownie było odnaleźć Amerykę, jeszcze cudowniej byłoby ją przegapić."
Mark Twain
"Ameryka to z największym rozmachem zaprojektowany eksperyment, który, obawiam się, nie zakończy się sukcesem."
Zygmunt Freud
Wypada wreszcie postawić pytanie, czy wobec zdobywanych kolejno doświadczeń, Ameryka jest dla autora "Listów..." rzeczywiście idealnym wzorcem kapitalistycznego raju. Okazuje się, że niezupełnie. Już na samym początku w korespondencjach wysyłanych do kraju pojawiają się wyrazy: "rozczarowanie", "nieporządek", "znowu rozczarowanie", "nadużycia"... Niemile zaskoczył autora panujący w Nowym Jorku brud: wszędzie kupy śmieci, brudne pobrzeże portu, czarna woda w dokach, źle wybrukowane ulice, wszechobecne kałuże, świnie spacerujące między świetnymi powozami.2 Nigdzie przy tym nie wydaje się tyle pieniędzy na utrzymanie porządku, co w tym mieście. Dlaczego jest więc tak źle? Otóż urzędnicy to "biegli w swym zawodzie złodzieje", traktują grosz publiczny jako tłustość, którą smarują sobie buty, by suchą nogą przejść przez błoto.3 Zdaniem autora złodziejstwo i korupcja szerzy się wśród urzędników powszechnie. "Nigdzie sumienie publiczne nie jest tak uśpione, jak tutaj." Sami Amerykanie przyznają, "że nie masz więcej złodziejskiego sądownictwa na świecie jak ich własne".4 Przyczyn zjawiska upatruje Sienkiewicz w niskich pensjach urzędniczych i w ciągłych zmianach partii rządzących, co pociąga za sobą utratę stanowisk.
Razi go również kosmopolityzm oraz jednostajność i zmaterializowanie życia, które nie wytwarza niczego prócz pieniędzy: "Handel, handel i handel, bussiness i bussiness, oto, co widzisz od rana do wieczora (...) Nie jest to miasto zamieszkane przez taki a taki naród, ale wielki zbiór kupców, przemysłowców, bankierów, urzędników, kosmopolityczny zarwaniec." 5
Dążenie do szybkiego wzbogacenia się za wszelką cenę widać również na terenach nowo zasiedlanych. Tam wielu chętnych obejmuje duże obszary w celach spekulacji, z myślą nie o uprawie roli, lecz z chęci zarobku, gdy ziemia będzie drożeć w miarę postępującej na zachód urbanizacji.
W kilku felietonach porusza Sienkiewicz sprawę linczu, popularnej metody wymierzania sprawiedliwości poza prawem państwowym. "Wujaszek lynch za wszelkie zdradliwe targnięcia się tak na osobę, jak i na własność w widokach osobistej korzyści karze bezwzględnie śmiercią, często zbyt nawet okrutną."6 Autor dodaje jednak, że jakiekolwiek jest to prawo, wypłynęło z poczucia potrzeby sprawiedliwości i solidarności między ludźmi. "Jest to Drakon przed Solonem."7 Nieco dziwi refleksja pisarza, gdy myśląc o kradzieżach w polskich wioskach i ślamazarności mieszkańców oczekujących bożego zmiłowania, wyznaje, że woli tę amerykańską energię razem z jej nadużyciami.8
Warto zauważyć, że wiele obserwacji dziewiętnastowiecznego reportera powtarza się w relacjach późniejszych o sto lat podróżników. Bobkowski pisze o korupcji i innych nadużyciach w Gwatemali, Białoszewski, spacerując po Nowym Jorku, stwierdza, brud, sterty śmieci, zaniedbane stacje metra, pociągi obsmarowane przez grafficiarzy i przede wszystkim brak lub dewastację toalet publicznych.1
J. Hartwig pisze o zinstytucjonalizowaniu życia publicznego, różnych biurach, wydawnictwach, mających pomóc obywatelom w ich problemach. Niektóre zalecają prymitywne, pozbawione skrupułów metody robienia pieniędzy. W niezbyt skomplikowanej formie "apelują do cechującego Amerykę od czasów pionierskich optymizmu, wiary w talent i nieograniczoną możliwość sukcesu. Ale cele osiągane kiedyś dzięki takim zaletom charakteru, jak siła, odwaga i wytrzymałość, wymagają dziś sporej dozy cynizmu, umiejętności manipulowania ludźmi i bezwzględności środków. Hasło: Sukces osiągają najlepsi - od dawna przestało być aktualne."2
Cz. Miłosz w jednym z esejów ukazuje kontrasty społeczne i cywilizacyjne współczesnej Ameryki: "kraj stoi bezustannym burzeniem i budowaniem gmachów, dróg, lotnisk, stadionów"; ale ma także "mile nędznych baraków o szybach łatanych tekturą albo popękanych, łuszczących się, smrodliwych ruder".3 Są to strefy nędzy, gdzie mieszkają ludzie wyrzuceni poza nawias, z powodu braku wykształcenia zbyteczni w zautomatyzowanej gospodarce. "To sprężona gotowość do gwałtu i mordu."
Pogłębiającą się różnicę zamożności obserwuje też J. Hartwig w nowojorskich sklepach: ludzie są albo dość zamożni, by kupować w luksusowych domach handlowych, albo tak biedni, że kupują towar z drugiej ręki. Stąd wiele sklepów na średnim poziomie traci rację bytu.4
O ostrej konkurencji w handlu pisze również Bobkowski, o czym będzie mowa w dalszej części pracy.
4. Obraz życia polskich emigrantów
"Wszyscy poszukujemy Ameryki. Przez te poszukiwania ją stwarzamy. Od jakości naszych poszukiwań zależy natura Ameryki, którą stworzymy."
Waldo Frank
"Ameryka żyje w sercu każdego człowieka, który chce odnaleźć miejsce, gdzie będzie mógł pracować na swoją przyszłość w przez siebie wybrany sposób."
Woodrow Wilson
W miarę jak coraz liczniejsze grupy Polaków osiedlają się na nowym kontynencie, autorzy relacji z podróży wiele uwagi poświęcają egzystencji emigrantów.
Pod koniec XIX wieku rozpoczęła się masowa emigracja polskich chłopów do Brazylii, gdzie po zniesieniu niewolnictwa zrodziła się pilna potrzeba znalezienia rąk do pracy. Głód ziemi w kraju i fantastyczne obietnice agentów skłaniały biedotę chłopską do ryzykownej wędrówki. Opinia publiczna w kraju niepokoiła się o los wychodźców, toteż w końcu października 1890 roku "Kurier Warszawski" wysłał do Brazylii Adolfa Dygasińskiego w charakterze obserwatora i korespondenta. Pisarz potraktował misję bardzo poważnie. "Do Brazylii jadę z namaszczeniem misjonarza, który protestuje przeciw wszystkiemu, co jest podłe (...) pragnę zaprotestować publicznie przed całą cywilizacją świata przeciw ohydnej robocie handlowania naszym biednym ludem" - pisze w liście do żony z okrętu na dzień przed wpłynięciem do portu.5
Swoje obserwacje zawarł Dygasiński w korespondencjach zamieszczanych regularnie w "Kurierze", wydanych później jako "Listy z Brazylii". Zawdzięczamy mu wstrząsające obrazy nędzy, upodlenia i rozpaczy, których był obserwatorem podczas przemierzania brazylijskich bezdroży. "Com tutaj widział i słyszał, przechodzi wszelkie pojęcie, jakie można mieć o ludzkiej nędzy (...) rudera czarna, pełna gnoju, w którym się poniewierają rodziny wychodźców (...) budy z gałęzi, gdzie mieszkają tacy, którzy już żadną miarą w budynku zmieścić się nie mogli. Posłanie z przegniłych liści drzew, ogniska przed budą..."6
W tym otoczeniu egzystują "ostatniego rzędu żebraki", znękani włóczęgą, obdarci, upadli na duchu, przeklinający kraj, który miał być ich Ziemią Obiecaną.
Tymczasem po przybyciu dano im możliwość wybrania sobie prowincji, ale na miejscu spotyka ich zawód: ziemia nie jest wymierzona albo niezdatna na kolonie; "więc ich trzymają miesiąc albo i dłużej, a potem posyłają gdzie indziej, gdzie się powtarza to samo".1
W trakcie podróżowania autor dociera także do kolonii, gdzie już przybysze zdążyli wydrzeć puszczy kawałek ziemi i osiedlili się. Jest poletko fasoli, kukurydzy, manioku. Ale budynek mieszkalny to sześć słupków - po trzy w jednym rzędzie - i dach z liści palmowych. Właściciele po drabinie dostają się pod dach, gdyż na dole spać nie można z powodu "węży, jaszczurek i obrzydliwych ropuch".2
Adolf Dygasiński porównuje osadnictwo polskie z niemieckim i holenderskim: Niemiec nie przystosowuje się do warunków, lecz przynosi tu własną cywilizację, przybywa w dobrze zorganizowanej grupie. "Niemiec to ogromna siła pracownicza". Chłop polski wszystko "uważa za wrogie dla siebie: klimat, ziemię, jej stworzenia i ludzi, bo skóra jego tak przyrosła do kraju, iż jej nie zdoła zrzucić z siebie - jest on tylko polskim chłopem".3
Niewiele lepszy los czeka emigrantów zarobkowych w Ameryce Północnej. Henryk Sienkiewicz w dołączonych do "Listów" szkicach opisuje najpierw udrękę podróży przez ocean: obszerna, ciemna sala pod pokładem, łóżka poprzypierane do ścian; wyziewy kuchenne i ludzkie, ostry zapach ropy, smoły, zmoczonych lin, duszno, wilgotno, ciemno. I szeptane po kątach polskie słowa: "Pod Twoją obronę..."4
Namówieni przez agenta jadą na niepewne bez znajomości języka, realiów nowego kontynentu, pod naciskiem czegoś nieznanego. Jadą ze swoją niewyczerpaną, bierną, pokorną cierpliwością chłopską. Po przybyciu na miejsce zostają zdani sami na siebie, narażeni na wyzysk rozmaitych oszustów, bezradni. "Dola ich ciężka, straszna (...) historia nędzy, tęsknoty, bolesnych zwątpień i poniewierki".5
Ameryka - pisze Sienkiewicz - nie jest ziemią niegościnną. Są w Nowym Jorku domy dla emigrantów, gdzie przybysze mogą znaleźć chwilową pomoc i wskazówki do dalszej drogi. Jest ich jednak za mało, a poza tym chłopi polscy nic o nich nie wiedzą. Toteż "długo nacierpi się nasz chłop, nim zrozumie radę rzuconą mu na wschodzie od niechcenia - Go to the Far West".6
Rozpoczyna się wreszcie krzyżowy pochód w głąb kraju, gdzie łatwiej o pracę, ziemię, o chleb. Ale choć Sienkiewicz zdaje sobie sprawę, że w czasach jego pobytu w Ameryce sytuacja wychodźców jest nieco lepsza niż tych sprzed lat kilkudziesięciu (bo już wychodzą polskie gazety, działają stowarzyszenia), to i tak "nim zacznie się żyć własnym zapracowanym kawałkiem chleba, długo żyje się boleścią, gorzkimi łzami".7
Pisarz wypowiada wiele krytycznychuwag pod adresem owych polonijnych stowarzyszeń, które zajmują się wewnętrznymi sporami zamiast dbać o los przybyszów z kraju i ratować ich przed wynarodowieniem. Gorzkie słowa kieruje też w stronę polskiego duchowieństwa.
Doświadczenia amerykańskie Sienkiewicza parę lat później znajdą wyraz w opowiadaniu "Za chlebem", gdzie los polskiego chłopa w Ameryce ilustruje tragedia Wawrzona Toporka i jego córki.
Nieco bardziej optymistyczne obrazy znajdziemy w książce Melchiora Wańkowicza "Tworzywo". Pisarz zbierał do niej materiał w roku 1951, przemierzając terytorium Kanady (18 000 km!), potem wertując materiały w bibliotekach. Na przykładzie czterech bohaterów śledzimy losy polskiej emigracji w Kanadzie od roku 1900, kiedy wyrusza za ocean rodzina Staszka Gąsiora, aż do 1939 roku. Równocześnie poznajemy sytuację w kraju i główne przyczyny emigracji: nędza wsi galicyjskiej, walka o polskość w zaborze pruskim, ruchy rewolucyjne w robotniczej Łodzi. Gąsiorowie przybyli do Kanady z falą wielkiego przypływu. Wkroczyli na "Ziemię Wolności" już na samym początku łamiąc pierwsze prawo (opłatę wjazdową podał im rodak "na pokaz tylko"). Nie wiedzieli nic poza tym, że "kto się za morze schowa, to się i schował" (Staszek uciekał przed karą za dezercję z żandarmerii).1
Na szczęście trafili na przyjaznych ludzi, ale i tak było im ciężko z początku: puszcza wchłonęła ich jak ocean, przedzierali się przez roje komarów jak przez watę, wokół w gąszczu czaiło się "czujne, drapieżne, obserwujące ich życie", wilki i niedźwiedzie podchodziły do siedziby, którą najpierw był loch wykopany w ziemi. Przez czas pewien do jedzenia mieli tylko mąkę, jedli więc gotowaną breję. Ale była praca - ciężka harówka przy wyrębie lasu i była zapłata.
Kiedy Staszek spłacił zaciągnięty kredyt i przyniósł pierwsze ich własne pieniądze, "czują: wielki duch sprawiedliwego życia doszedł do nich z tej Kanady (...) już będą temu krajowi wdzięczni i wierni na śmierć i życie".2 Bo też "tu zewsząd same idą pieniądze". W starym kraju zgięty kark i praca od świtu do nocy ledwo pozwalały przeżyć, a tu "oprócz przeżycia, pęcznieją węzełki Gąsiorowej poutykane a to za obrazek, a to w rogu pod nogą łóżka".3 Stopniowo w okolicy pojawiają się inne kolonie, starzy osadnicy pomagają nowoprzybyłym. "W kraju pionierskim nie ma zawiści, tylko radość, gdy ktoś się zbogaca."4
Gąsiorowie i ich nowi sąsiedzi przynieśli do Kanady nie tylko swoją gotowość do tworzenia czegoś nowego, ale i swoje rodzinne obyczaje. W czasie pierwszej Wigilii na obczyźnie w puszczy rozbrzmiewają polskie kolędy i wędruje orszak Herodów. Wkrótce na świat przjdzie pierwszy potomek Gąsiorów urodzony w nowym kraju. Parę lat później (w 1907 roku) na statek do Kanady wchodzi uciekający przed aresztowaniem uczestnik walki rewolucyjnej w Łodzi Paweł Klekot. Jest on już "w dziesiątym milionie ludzi chlustających w ciągu ostatnich stu lat z Europy za ocean".5
Po nim przybędą inni. Śledząc ich losy poznajemy warunki gospodarowania w Kanadzie - na farmach, w kopalniach, przy wyrębie drzew. Czytamy o przygodach łowców cennych futer w głębi puszczy, o poszukiwaczach złota, o budowie nowego kościoła.
W nocie edytorskiej do IX wydania "Tworzywa" czytamy: "Piękna, optymistyczna książka o godności pracy, o wytrwałości i solidarności ludzkiej, o wspaniałym trudzie pionierów, czyniących sobie ?ziemię poddaną?".
Przedstawione dotąd relacje dotyczyły emigracji w wieku XIX i początków XX wieku. Tomik opowiadań Andrzeja Bobkowskiego "Coco de Oro" mówi o życiu wychodźców polskich po II wojnie światowej w krajach Ameryki Łacińskiej. Sam autor, przybywszy z żoną do Gwatemali, nie miał tam lekkiego życia. Po krótkim pobycie na farmie przyjaciela 14 km od stolicy przeniósł się do miasta. Pierwsze kroki były trudne: nie znał języka, nie miał pracy, przywieziona niewielka sumka szybko się skończyła. Ale nie czuł się obco, a pracę umiał sobie stworzyć sam. "Pracuję ciężko - pisze w opowiadaniu "Na tyłach"6. - Nie mam narzędzi, dłubię kuchennymi nożykami "Colonial" za 40 centów, siedzę nocami." Zarabia mało, ale ma nadzieję na poprawę sytuacji. Dużo czyta, odkrywa nowy świat, rozkoszuje się przyrodą.
Wiele własnych przeżyć zawarł w autobiograficznym opowiadaniu napisanym w formie dziennika "Z notatek modelarza". Dzięki produkcji modeli latających narrator zaczynając z niczego, wyrzekając się wszystkiego, po sześciu latach osiąga pewien kapitalik, stworzony przy pomocy uporu, oszczędności i poświęceń. Przestał być "białą nędzą wyzyskiwaną przez kolorowych". 7 Jednak konieczna jest ciągła czujność, by jakiś sklepikarz z większym kapitałem nie usunął konkurenta z rynku.
Dalsza lektura książki pokazuje kolejne przykłady polskich losów. Bohater opowiadania, którego tytuł nadano całemu zbiorkowi, kapitan Świdkiewicz, po wyjściu z oflagu przybywa do Ameryki Środkowej. Kupuje okazyjnie statek "Santa Maria" i zmienia jego nazwę na "Coco de Oro", bo jako wierzący nie lubi, gdy zwykłym rzeczom nadaje się imiona świętych. Kompletuje załogę (Jugosławianin, Bułgar, czterej Chińczycy i Wacek "Cmokacz" - "jedno z nierzadkich wśród Polaków połączeń sprytu, inteligencji i rozsądku prostego chłopaka".1) i po czterech latach frachtowania znają go we wszystkich portach od Wenezueli po Zatokę Meksykańską. Gdy do załogi dołączyli kolejni dwaj Polacy "zrobiło się swojo". Świdkiewicz żyje z kontrabandy: przemycania broni w skrzyniach z częściami do traktorów znanych firm. Ma nad łóżkiem obrazek Matki Boskiej, obaj z Wackiem czytają gazety, interesują się polityką, o powrocie do kraju nie myślą. W chwilach relaksu kapitan czuje, że życie jest piękne i że "warto".2
W opowiadaniu "Punkt równowagi" Pochwalski po wielotygodniowej harówce w głębi dżungli, gdzie starał się z towarzyszem wydobyć z laguny i uruchomić spadły przed rokiem wodnopłatowiec, nie tylko potroił swój kapitał, ale i wzbogacił się o nowe przeżycie: "perspektywa zaczęcia czegoś na własny rachunek i na własne ryzyko ma w sobie coś upajającego".3
Troska o byt materialny to tylko jeden z problemów dotyczących egzystowania polskiego wychodźstwa. Istotną sprawą jest asymilowanie się w nowym środowisku i wiążące się z tym zagadnienie wynarodowiania, o czym była wcześniej mowa.
W omawianych utworach znajdujemy wiele dowodów na to, że emigranci przebywający dłużej na obczyźnie nie zrywają więzów z krajem.
Gdy po I wojnie światowej odradzała się wolna Polska, władze wysłały do Ameryki Władysława Reymonta z zadaniem pobudzenia zaufania wychodźstwa do nowo powstałego rządu. W trakcie odbywanych podróży i spotkań z rodakami pisarz wielokrotnie miał możliwość przekonania się o postawie Polonii. "(...) Te nasze masy ludowe pociągają mnie bardzo i serdecznie wzruszają swoją siłą, ofiarnością i patriotyzmem" - donosi w jednym z pierwszych listów.4
O żywym zainteresowaniu emigracji sprawami polskimi pisze obszernie Julia Hartwig w swoich notatkach z podróży. Podczas kolejnych pobytów w Ameryce spotykała się wielokrotnie z osiadłymi tam rodakami czy to na gruncie towarzyskim, czy podczas wykładów lub odczytów poetyckich i często musiała na życzenie słuchaczy relacjonować, co dzieje się w kraju.
To samo spotyka przebywającego w Nowym Jorku Mirona Białoszewskiego.5 Rodacy chcą wiedzieć i chcą pomagać. Ciężko chora na serce poetka Halina Poświatowska dzięki pomocy materialnej i wsparciu moralnemu Polaków z Ameryki mogła wyjechać za ocean, gdzie filadelfijski kardiochirurg przywrócił jej zdrowie i dał możliwość życia. Pisze o tym w "Opowieści dla przyjaciela".
Zdaniem M. Wańkowicza, kto przybył na obczyznę już ukształtowany, zawsze w głębi duszy pozostanie Polakiem. Może stać się pełnoprawnym członkiem nowego kraju, może mu służyć, mogą mu pomnik postawić, może nabrać gustów miejscowych, ale węzłów raz zawiązanych z innymi nie zerwie. Może się nawet wyrzec polskości, myśląc, że to żadna strata, przyjdzie jednak czas, "że mu bez tej polskości straszno i samotnie zrobi się na świecie".6
Mimo oddalenia Polska jest ciągle obecna w myślach. Bobkowski patrząc przez okno na wzgórza porosłe cedrami i akacjami, gdzie wśród dębów i sosen pleni się roślinność tropikalna, ma uczucie, że jest w Rabce7, czekając na samolot w Nowym Orleanie odnosi wrażenie, że to dworzec autobusowy na Bielanach,8 a lotnisko w Nowym Jorku wywołuje w pamięci "letnie poranki, piaszczyste trakty, brzozowe zagajniki pod Lidą", gdzie przyjeżdżał z ojcem konno i zostawał do obiadu.9
"(...) Tęsknota jest najgorszym z głodów" - wyznaje H. Poświatowska. Jej "Opowieść" kończy się sceną, gdy "Batory" zbliża się do polskiego wybrzeża: "Stoję na pokładzie w tłumie emigrantów. Czyżby płakali? Chustkami z cienkiego płótna wycierają oczy i pociągają nosami. Płaski, zasnuty mgłą brzeg. Dlaczego moje serce tańczy i dlaczego gardło mam tak mocno ściśnięte?"1
5. Kultura i obyczajowość
"Nikt jeszcze nie zbankrutował z powodu niedoceniania gustów Amerykanów."
H. L. Mencken
"Ameryka to jedyny kraj, który przeszedł od barbarzyństwa do dekadencji, pomijając cywilizację."
Oscar Wilde
W jednym ze swoich szkiców poświęconych Ameryce M. Wańkowicz przytacza opinię przeciętnego europejskego turysty: "Ameryka? No tak, imponuje materialnie, ale w swym ogromie przypomina dinozaura, w którego potężnym cielsku tkwił mózg wielkości główki od szpilki."2 Takie nieco pogardliwe przekonanie o niższości nauki i (zwłaszcza) kultury amerykańskiej utrzymywało się wśród europejskich podróżników przez długi czas. W istocie Ameryka zapłaciła upływem walorów duchowych za ewakuację inteligencji w wieku XVIII (sto kilkadziesiąt okrętów): w ciągu kilkudziesięciu lat nie ukazała się żadna książka, a świetny Harvard University o półtorawiecznej tradycji obywał się trzema profesorami.3 Toteż Sienkiewicz stwierdza na przykład, że Amerykanie nie mają jeszcze narodowego teatru. Są wprawdzie pięknie urządzone budynki, ale występują w nich artyści europejscy (opłacani na wagę złota), grane sztuki także są utworami europejskich dramaturgów, a oryginalne utwory amerykańskie stoją niżej krytyki i "nie rokują na przyszłość nic wielkiego".4
Równocześnie jednak autor z podziwem mówi o zaobserwowanym rozwoju dziennikarstwa. Ukazuje się kilka świetnych gazet ("Herald", "Tribune", "NY Times"), ich redaktorzy cieszą się poważaniem, liczy się z nimi rząd oraz prezydent. Armia doskonale opłacanych reporterów rozesłana po świecie informuje na bieżąco o ważnych wydarzeniach, wcześniej i lepiej niż w Europie. Jedyną wadą jest to, że liczy się tu pośpiech i dokładność, nie widać natomiast talentu literackiego.5
Sienkiewicz zauważa również powszechne zainteresowanie prasą wśród społeczeństwa. W Ameryce dziennik stanowi taką samą potrzebę jak chleb, podczas gdy w Polsce prenumeratę gazety większość uważa za zbytek, bez którego można się obejść.6
To porównanie jest zgodne z następnym spostrzeżeniem: w Ameryce oświata powszechna stoi znacznie wyżej niż w w Polsce. "Człowieka tak ciemnego jak polski chłop trzeba by szukać między świeżo wyzwolonymi Murzynami." Żadne państwo nie wydaje tyle na oświatę, ale też żadne nie osiąga tak znakomitych rezultatów.7 Każdy Amerykanin jest człowiekiem nie uczonym wprawdzie, ale rozwiniętym. Są to przede wszystkim umysły bardziej praktyczne, co widać choćby w stosunku do przyrody. "My, dzieci Europy" - pisze Sienkiewicz - "pojmujemy naturę nerwami, uczuciem", tymczasem Amerykanin patrzy na to oczyma pługa i siekiery.8
Jakby polemizując z refleksjami Sienkiewicza J. Hartwig prostuje niesprawiedliwą jej zdaniem opinię o tym, że Ameryka to kraj o klimacie niesprzyjającym sztuce. Przecież w ciągu ostatnich dziesięcioleci powstała tam znakomita poezja i świetne malarstwo, nie mówiąc o architekturze, balecie i muzyce.9 Nie ma tu jednak charakterystycznych dla Europy snobizmów na sztukę. Zresztą wskutek komercjalizacji i zbanalizowania przez środki masowego przekazu - stwierdza autorka - stan świadomości kulturalnej obu społeczeństw coraz bardziej wyrównuje się, mimo różnic cywilizacyjnych i obyczajowych.10
Właśnie różnice obyczajowe są tym, co na każdym kroku rzuca się w oczy podróżnikowi. Sienkiewicz zaraz po przybyciu do Nowego Jorku spotyka się z przejawami tak zwanego "amerykańskiego stylu życia: brakiem ogłady zaskakującym u mieszkańców cywilizowanego kraju. Razi go gburowatość, niechętne i nieuprzejme udzielanie odpowiedzi, różne "dzikie przyzwyczajenia" (jak choćby żucie tytoniu czy zakładanie nóg na meble). Wiele z tych uwag może dziś śmieszyć - pokazując, "jak zacieśnione było pole widzenia Sienkiewicza, który tak wielką wagę przywiązywał do form towarzyskich"1 - ale dla ówczesnych warszawskich czytelników stanowiły z pewnością ciekawą lekturę.
W trakcie bliższego zapoznawania się z sytuacją opinia pisarza ulega znacznemu złagodzeniu, zwłaszcza że widzi on przyczyny niechęci do przybyszów, którzy albo chcieliby natrętnie sięgnąć do amerykańskiej kieszeni, albo traktują gospodarzy z pogardliwą wyższością.
Pisarz dostrzega u Amerykanów coraz więcej pozytywnych cech, o których była mowa w poprzednich rozdziałach. Niepochlebna opinia o "chamstwie" amerykańskim przetrwała jednak długo, skoro jeszcze sto lat później stara się ją podważyć J. Hartwig.
Relacja J. Hartwig dostarcza czytelnikowi mnóstwa ciekawych informacji o codziennym życiu bliższej nam czasowo Ameryki. Są więc wieczory autorskie w klubie stosunków międzynarodowych na Park Avenue ("Miłosz wypadł jak król"2) i w PEN Clubie w Soho, są spotkania towarzyskie (Elżbieta Czyżewska, Jerzy Kosiński, Allen Ginsberg...), zwiedzanie Museum of Modern Art. Jest dzielnica Greenwich Village, królestwo "artystów, niebieskich ptaków i wszelkiego rodzaju wykolejeńców, narkomanów, ludzi odrzuconych przez społeczeństwo lub marzących o tym, by stać się jego idolami".3
Jakby dalszym ciągiem tego obrazu są spostrzeżenia H. Poświatowskiej: "tu ściągają co wieczór zamożne, dobrze odżywione tłumy z eleganckich dzielnic miasta. (...) Chodzą po ulicach, starając się ekscentrycznością stroju dorównać autochtonom."4 Wszyscy piją wino w małych kawiarenkach, zapełniają mikroskopijne sale teatrów, słuchają muzyki w ciemnych od tytoniowego dymu barach ("Murzyni grają tak lekko, tak boleśnie, jak gdyby wodzili smyczkami po otwartych żyłach"5).
Inny sposób spędzania wolnego czasu obserwuje poetka w największym nowojorskim lunaparku - Coney Island. Miejsce to jest "wszystkim, co umysł ludzki zdołał wymyślić przeciw sobie. (...) Technika sprzymierzona z najprymityniejszymi upodobaniami wyprodukowała elephantiasis brudu, gwaru i tłoku."6
Obok tego w wielu relacjach spotykamy obrazy z życia amerykańskiej młodzieży. H. Poświatowska wprowadza nas w środowisko akademisckie College Smith, gdzie uczą się przybysze z całego niemal świata i gdzie przez pięć dni w tygodniu panuje atmosfera przypominająca dziewiętnastowieczne szkoły klasztorne.7 Julia Hartwig przygląda się dzieciom nowojorskich zamożnych rodzin: "nocne kluby już w szkole średniej, alkohol, narkotyki, seks, dużo pieniędzy i pościg za przygodą, użycie - i zupełna bezradność dorosłych".8
Co innego zainteresuje spacerującego po Nowym Jorku Mirona Białoszewskiego: cieszy go możliwość nabycia płyt z muzyką tybetańską, pigmejską, odwiedza sklepy z pornografią, nocny lokal ze striptizem, klub tylko dla mężczyzn oraz kino w chińskiej dzielnicy.
Szczegóły zaobserwowane przez peregrynujących pisarzy można mnożyć w nieskończoność. Na zakończenie warto może przytoczyć trzy przykłady charakterystyczne dla amerykańskiej tradycji obrzędowej. Hartwig pisze o zwyczajach związanych ze Świętem Dziękczynienia9, Białoszewski o obchodach Halloween10, Cz. Miłosz barwnie opisuje przebieg zwyczajowej parady podczas świąt powiatowych.11
6. Cechy krajobrazu amerykańskiego
Właściwe podróży jako gatunkowi literackiemu powiązanie z wędrówką narratora i pojawianie się obrazów kolejno odwiedzanych miejsc sprawia, że autorzy zamieszczają w relacjach wiele opisów przyrody. Jak wspomniałem na wstępie, przyroda Ameryki - jej bujność, niedostępność, egzotyka - była jednym z czynników zachęcających do wyprawy na ten kontynent.
Jako jeden z pierwszych swój zachwyt wyraził T. K. Węgierski. "Zagłębiamy się w kraj nieznany (...) Natura" - powiadają - "nie poskąpiła mu swych piękności i na każdym kroku spotyka się tu owo piękno silne i dzikie, które posiada jeszcze więcej uroku w kraju nowym i wyszłym niejako póżniej spod ręki Stwórcy."1 Autor jest tu w zgodzie z panującym wówczas przeświadczeniem, że Ameryka to miejsce najbliższe stanowi pierwotnej szczęśliwości, gdzie ten raj ziemski można będzie wskrzesić.
Stanąwszy wobec majestatu natury narrator zapomina o reszcie świata, czuje się jak pierwszy człowiek na nieskalanej ziemi. Wodospad Cohoes przypomina pierwotny chaos, a wstająca nad nim tęcza zapowiada jakoby nowy początek po potopie. Odwieczny spokój płynie z Jeziora Jerzego, wody jeziora Champlain są mętne i wydzielają niezdrowe wyziewy.2 Nie dziwi też żal podróżnika, który na każdym kroku spotyka rany zadane tej pięknej naturze przez wojnę.
Sienkiewicz, przemierzając Ameryką od wschodnich do zachodnich wybrzeży miał możliwość oglądania krajobrazów w całej ich rozmaitości, bądź w trakcie wycieczek, bądź z okna pociągu. Rozległe stepy, bujne puszcze, monumentalne wzniesienia Gór Skalistych, urocze dolinki wzdłuż strumieni, kaniony "tak dzikie, milczące i głuche, że przychodziło (...) na myśl, iż może noga ludzka pierwszy raz w nich postała".3 Wiele z tych miejsc, zdaniem także tego podróżnika, nosi cechę natury arcypierwotnej. "Był tam jakiś spokój, którego nie umiem ani opisać, ani wyrazić, jakaś powaga i majestat przyrodzenia nie czującego się jeszcze podbitym."4
Niektóre z opisów - jak ocenia Z. Najder - świadczą o pewnym pośpiechu, powierzchowności, uleganiu sztampie literackiej, ale sporo tu fragmentów prawdziwie pięknych.5 Oto na przykład opis stepu na wiosnę: "(...) wszystkie szlaki, którymi przejechały wozy, porastają ślicznym kwiatem barwy złotawożółtej. (...) Szlaki te niby złote wstęgi, wiją się po całym stepie: to rozchodzą się, to kołują, to znowu krzyżują ze sobą i wreszcie nikną w oddali. Gdzieniegdzie step porasta jakby bylicą wysoką, cienką, o kwiatach srebrnych i drobnych jak perełki." Dalej są tam jeszcze dzwonki stepowe "o barwie naszego chabru", pstrzące się na żółto i czerwono gatunki rozchodników, jednym słowem nieprzeliczone mnóstwo kwiatów, powoi, traw. Wszystko to "wikła się ze sobą, tłoczy się, wyrasta, jedno na drugim kwitnie, cieszy się, kocha, szaleje; słowem: prawdziwy potop roślinności" tak bujnej, że "z głową schować się można". Wrażeniom wzrokowym towarzyszą "tysiączne wonie", a w zielonym gąszczu rusza się niezliczona ilość żywych stworzeń (które oczywiście pisarz obserwuje i wymienia), słychać też najróżniejsze odgłosy tego intensywnego życia przyrody.6 "Widać, że autor zżyty jest z naturą (...), że tej natury, rzec można, na własnej skórze doświadczał."7
Podobne odczucie zafascynowania znajdujemy w opisach A. Dygasińskiego. Jego relacje jednak różnią się niekiedy od przedstawionych powyżej. Często nie jest to opis jakiegoś konkretnego miejsca, lecz jakby próba syntetycznego obrazu, który ma czytelnikowi dać wyobrażenie o całości. Niektóre z opisów Dygasińskiego czyta się jak pracę botanika czy zoologa.
"Jakże tu bogata jest przyroda! Od barw i kształtów roślinności cudzoziemiec oka oderwać nie może, a ucho jego napawa się nieustannie śpiewem ptaków i tą długą, nigdy nie ustającą muzyką piewików." Dalej na trzech stronach autor wymienia (podając także miejscowe nazwy) kilkadziesiąt okazów fauny i flory, zastrzegając, że przedstawia czytelnikowi tylko własne wrażenia, a nie studia. Jest więc jaśmin-manga o upajającej woni, szkarłatna ixora, tak obsypana kwieciem, że nie widać liści, jest wyrastający pośród nich "niby snop olbrzymi banan z porozszczepianymi liśćmi, z kwiatem ciemnym, zwieszonym na dół w kształcie serca lub z gronem owoców mogącym nakarmić dobrze pięciu ludzi".1
Przyroda jednak nie tylko zachwyca, niekiedy staje się nieomal przeciwnikiem człowieka. "Nie wiem, kto wymyślił poezję tropiku. Może z daleka jest on poetyczny. Gdy jednak trzeba pocić się w tym kołtunie roślinnym, w którym nie ma chyba ani jednej nie kłującej gałązki, ani jednej oswojonej trawki i gdzie wszystko jest wrogiem, wówczas staje się on mniej poetyczny. Tropik jest przede wszystkim brudny i zawsze spocony, obojętny i przesycony melancholią, zimnokrwisty. (...) Tu pozostaje w krwi jakiś jad. I może właśnie ten jad jest poezją tropiku?"2 - rozmyśla Pochwalski w opowiadaniu Bobkowskiego, gdy z trudem przedziera się przez gwatemalską puszczę.
Staszek Gąsior karczujący drzewa w Kanadzie "tej puszczy nienawidził całą rolną duszą. Ścierwo to było zachłanne, a chytre, a podstępliwe (...) Puszcza właziła bez pardonu, ledwoś się obejrzał, a już pole zieleniło delikatnymi pędami klonów. Wycięli klony na brzegu, to im puszcza słała z niewiadomej głębi miriady pocisków."3
Czytając relacje różnych podróżników można zaobserwować, jak niekiedy odmienne są ich wrażenia wywołane tymi samymi widokami i jak indywidualny jest sposób opisywania. Na przykład opis Niagary spotkamy i u Sienkiewicza i u Białoszewskiego (obie relacje dzieli około stu lat). Podczas gdy pierwszy z nich stara się pokazać niezwykłą potęgę, groźne piękno i silne wrażenie, jakie wodospad wywiera na podróżniku, drugi opisuje zjawisko w sposób niemal lakoniczny i nieco przewrotny: "Ruszamy w zakole wodospadu. Ludzie chcą robić zdjecia, ale się nie daje. Woda ze wszystkich stron szumi, ryczy, dobija się, zalewa. Widać tęczę. Ta tęcza przeskakuje z kamienia na kamień. (...) Mnie przedtem mówili w Polsce, że Niagara jest taka wielka, że kiedy ją zobaczyłem, to mi się nie wydała taka wielka. Spad ma sześćdziesiąt metrów, czyli tyle, ile ?Hotel Warszawa?."4
Ciekawe podejście prezentuje Czesław Miłosz, wyznając w "Widzeniach nad Zatoką San Francisco": "Nie zaliczam się do poszukiwaczy niezwykłych krajobrazów, nie fotografuję panoram Natury. Sama dla siebie ani piękna, ani brzydka, jest chyba tylko ekranem dla ludzkich wewnętrznych piekieł i rajów. A jednak majestatyczna przestrzeń wybrzeży Pacyfiku niepostrzeżenie wnikała w moje sny, przerabiała mnie, pozbawiając i przez to może wyzwalając. "5
Miłoszowi zawdzięczamy jeden z najbardziej nastrojowych opisów monumentalnej amerykańskiej przyrody. "W Europie nigdy nie było drzew liczących sobie ponad dwa tysiące lat wieku, takich jak redwoods. Ten las jest ideą lasu, prawzorem narysowanym przez Pana Boga, żadne kolumny kościołów nie sięgnęły tej wysokości, nigdzie półmrok wśród nich nie kontrastuje tak wyraźnie z ukośnym promieniem przenikającym z jakiejś niewidzialnej dali. Figurki ludzkie maleją nawet nie wobec pni, te są poza wszelką proporcją, ale wobec tego, co na niższym poziomie, większych od człowieka paproci i zwalonych omszałych kłód puszczających nowe, omszałe pędy. Żeby potwierdziła się wartość lasu-symbolu, krasnobór ma tę właściwość, że nawet kloc ściętego drzewa nie umiera i odradza się w mnóstwie szybko rosnących gałązek."6
7. Gatunki literackie służące opisowi nieznanego świata
Począwszy od ostatnich dziesięcioleci XVIII wieku przez cały wiek XIX, choć z różnym nasileniem, panowała w Polsce moda na podróżowanie (oczywiście niezależnie od emigracji przymusowej). Wojażowano do bliskich i odległych krajów, dla rozrywki i nauki, aby zaspokoić ciekawość odmienności. Obok tego modne stało się wędrowanie "swojaka po swojszczyźnie", co w okresie porozbiorowym miało na celu umacnianie ducha narodowego przez poznawanie przeszłości, rejestrowanie pamiątek narodowych, podziwianie uroków ojczystej przyrody, spisywanie twórczości ludowej, itp.
Tym upodobaniom towarzyszyła moda na utrwalanie wrażeń w postaci różnego rodzaju opisów. Upowszechnił się gatunek zwany podróżą. Według S. Burkota główne jego cechy, czyli "zdarzeniowość, przemieszczanie się i relacjonowanie, wyznaczają krąg spokrewnień podróży jako gatunku z jednej strony z wczesnymi formami reportażu, a z drugiej - poprzez (...) bezpośredniość doświadczeń autora - z formami literatury wspomnieniowej, pamiętnikarskiej".1
"Emblematem gatunku w tradycji był z reguły tytuł utworu: zawierał on, oprócz określenia "podróż" (bądź określeń synonimicznych), także bliższe dane dotyczące miejsca docelowego, niekiedy miejsca, skąd podróż się zaczynała, rzadziej - lecz także - dat podróży oraz jej celu naukowego, jeśli taki cel miała w założeniu."2
Nie dziwi więc tytuł relacji Węgierskiego, który w całości brzmi: "Podr

Załączniki:
Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 56 minut