profil

"Na Paryskim Bruku" z cyklu "Bursztyny" Zofii Kossak-Szczuckiej

Ostatnia aktualizacja: 2021-10-08
poleca 84% 1227 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

Jest kwiecień 1832 roku. Paryżem i Francją rządzi fałszywie dobroduszny Ludwik Filip, król mieszczański, gruby, opasły krętacz. Rzuca hasła rewolucyjne i podaje się chętnie za obrońcę uciśnionych, lecz pisząc do starego Talleyranda przyznaje w szczerości, że przyczynił się do utrącenia polskiego powstania więcej niźli właściwy zdobywca Warszawy. Za to pozwala teraz polskim emigrantom osiedlać się we Francji.

Na bulwarach paryskich z piecyków przekupek pachną pieczone kasztany. Na drzewach kasztanowych pękają pąki wiosenne. Od Sekwany idzie zapach wezbranej wody i śniętych ryb. Na ulica chrojno i gwarno. Kobiety strojne, o sztucznie poszerzonych ramionach, ściśnięte w pasie jak osy, w kapelusikach wiązanych pod brodą, ozdobionych mnóstwem kokard, przechadzają się w towarzystwie przesadnie wystrojonych kawalerów. W zacisznych szynczkach pełno, pełno podobnie w kawiarniach, których stoliki wystawiono na chodnik, czasami aż na ulicę. Przy stolikach grubaśni mieszczanie gadają o polityce i interesach. O tym, co było wczoraj i co jutro będzie. Dalej w przeszłość ani w przyszłość nie sięgają.

Na rogu przygrywa ślepy muzykant. Przy nim piosenkarz przepitym głosem śpiewa najnowszą piosenkę na króla. Wnet podchwytuje ją cała ulica. W takt śpiewu chłopaki uliczne rysują węglem na parkanie nadto dobrze wszystkim znaną brzuchatą postać. Słychać miarowy krok: żandarmi! Chłopaki w nogi. Piosenka zmilkła. Lecz to nie żandarmi, tylko gwardia narodowa. Udaje, że nie widzi rysunku i uciekających rysowników. Zza parkanu zasmarowanego węglem zwieszają się gałęzie bzu okryte pąkami. Rozwiną się lada dzień. Na drutach przeciągniętych od drzewa do drzewa kołyszą się kolorowe lampiony. Wiosna! Wiosna!...

Wiosenne błoto bryzga, gdy środkiem ulicy przejedzie pędem wysoki kabriolet zaprzężony w parę koni. Dziewczęta od modystek z wielkimi pudłami pod pachą rozbiegają się ze śmiechem na boki, chroniąc swe świeżo wyprasowane sukienki. Za kabrioletem sunie poważny brzęczący dyliżans szczelnie wypełniony podróżnymi. Siedzący na wierzchu gapią się na miasto z oszołomieniem wieśniaczym. Z chodników wołają do nich:
- Ohe, les provinciaux, commentca va?* (*Ohe les provinciaux... [franc.] - Hej, prowincjusze, jak się wam powodzi.)
- Pas mal, citadin.* (*Pas mal,citadin [franc.] - Nieźle, mieszczuchu.)

Czasem wśród wesołego tłumu przesunie się napoleońskie, weterani Wielkiej Armii. Niedawno jeszcze przebiegali wzdłuż i wszerz całą dziwaczna chuda postać. To wiarusy Europę, niosąc narodom wybawienie albo grozę, dziś przymierają głodem na przyznanej im przez króla ćwierci żołdu. Od tego sutego zaopatrzenia nazywają sięć wierżółdami. Zresztą mało kto zwraca uwagę na ich surowe twarze pełne szram. Paryż dawno zapomniał chwały pierwszego cesarstwa. Paryż zapomina szybko. Od tego czasu jest już przecie trzeci król.
Za przechodzącym głodnym wiarusem odwracają się z dziwnym uczuciem żalu tylko cudzoziemcy. Tych cudzoziemców jest dużo. Tworzą jak gdyby odrębny Paryż w Paryżu. Skupiają się w całe dzielnice. Są obcy, odbijają od otoczenia. Ludek paryski usuwa się przed nimi z mieszaniną szacunku, sympatii i politowania:
- Ah, oui, ces braves Polonais! *... (*Ahoui, ces braves Polonais! [franc.] - Ach, tak, ci dzielni Polacy!)

Pleczyste, barczyste postacie. Sumiaste wąsy. Mazurskie, litewskie czupryny. Urzeczone tęsknicą niebieskie oczy. Nieumiejętność przystosowania się do nowych, obcych warunków. Przekonanie, że stanęło się tu postojem najwyżej paromiesięcznym, gdy większości przyjdzie dokonać na tym wygnaniu żywota... Ah, oui, ces pauvres Polonais...* (*Ah, oui, ces pauvres Polonais! [franc.]- Ach, tak, ci biedni Polacy!)

Z tęsknoty, z bezsilnej rozpaczy, z bezczynności kłócą się pomiędzy sobą. Poszukują gwałtem winowajców katastrofy narodowej. W rozżalonym zacietrzewieniu nie znają miary, hamulca. Rozbici na stronnictwa zażerają się wzajemnie bez przestanku. To dziwi i gorszy paryżan, a wynika nie ze złości, jeno z bezradnej, bezczynnej rozpaczy.

W taki wiosenny dzień, z ciemnej, maleńkiej drukarni, w której mieści się redakcja? Pielgrzyma Polskiego?, wychodzi pan Adam Mickiewicz. W ręku arkusiki papieru - korekta. Z tyłu, jak mały wierny piesek, drepcze Włodek Olszański używany w redakcji jako chłopiec do posyłek. Ojciec jego, pan Maciej Olszański, mieszka tu od czasów pierwszej emigracji. Włodek urodził się w Paryżu i nigdy Polski nie widział. Toteż po francusku mówi lepiej niż po polsku, a dwa lata temu, czasu rozruchów lipcowych, z przyjacielem swoim Emilem, synem kupca z naprzeciwka, stał na barykadzie i pani Maciejowa ściągała go stamtąd za uszy.

Mimo pozornego sfrancuzienia jednak Włodek zna wiersze pana Mickiewicza. Umie na pamięć wszystkie ballady, Grażynę, Konrada Wallenroda i znaczną część Dziadów. Uwielbia te utwory. Uwielbia też ich autora. Czyż nie przywykł od dziecka słyszeć rodziców mówiących o nim jako o proroku, czyż nie widział, że każdy jego nowy tomik witany jest niby objawienie? Toteż w dniu, w którym pan Mickiewicz przyszedł pierwszy raz do drukarni i objął redakcję? Pielgrzyma? - Włodek przeżył nie lada wzruszenie. Wzruszenie to trwa dotychczas, nie stępione czasem.

W przerwach między jedną posyłką drugą niesłabnącą radość stanowi wpatrywanie się z kącika w twarz mądrą i piękną, niepodobną do żadnej innej, wychylającą się z naszyjnika ciemnej brody. Radość tę psuje tylko wrażenie, że pozostali panowie z redakcji nie oceniają należycie, zdaniem Włodka, zaszczytu współpracy z wielkim człowiekiem. Gdy pan Adam napisze artykuł, powinni chyba każdą literkę całować, oni zaś bywają niezadowoleni, grymaszą!... Każą przepisywać, przerabiać... Pan Mochnacki podnosi ręce do góry:? Adam nie ma pojęcia o istocie dziennikarstwa! Chce być sprawiedliwy, bezstronny, a tu trzeba kąsać! Adam nie będzie nigdy dobrym dziennikarzem!...?

Więc teraz oto pan Adam i Włodek idą razem przez ludne paryskie ulice, mijają szynki i kawiarnie, parkany pokryte wizerunkami króla, piosenkarzy i grajków ulicznych. Idą śpiesznie, bo artykuł, który pan Mickiewicz ma przerobić i poprawić, jest pilno potrzebny. Włodek odniesie go zaraz z powrotem.

Ale wszedłszy na most, pan Adam opiera się nagle o poręcz i patrząc na wezbraną wodę zamiera w bezruchu. Jak gdyby zapomniał o Włodku, artykule i pośpiechu...

Zapomniał, zapomniał istotnie. Zapomniał do szczętu. Ogarnęło go niejednokrotnie w ostatnich czasach nawiedzające uczucie bezgranicznego znużenia, apatii i niechęci do środowiska, w którym żył obecnie. Paryż mu obrzydł. Otaczające emigracyjne spory i partyjne zawiści rozbijały duszę na ćwierci. Z trudem ją w sobie sklejał i uciszał na nowo. W atmosferze nienawistnych swarów i małości umysł mu wysechł i zjałowiał. Nie był w stanie nic napisać. I nie napisze na pewno nic na tym paryskim obmierzłym bruku. Nie napisze już nigdy nic w ogóle. Jest wyschnięty i pusty jak wiór...

Tak myśląc patrzy na wodę, a Włodek patrzy na niego. Od dłuższej chwili chłopak walczy z pragnieniem zwrócenia się do Mistrza z jakim zapytaniem. Dotychczas nie odzywał się doń nigdy inaczej niż służbowo: Już przyniosłem, proszę pana... - albo: Numer idzie na maszynę! - albo: Duchem polecę... - albo: Duchem wrócę!
Ale tak się zapytać? naprawdę?.
Przełyka ślinę, zbiera oburącz odwagę, przestępuje z nogi na nogę. Nareszcie bąka:
- Czy Wilia jest podobna do Sekwany, proszę pana?
Mickiewicz nie odrywa oczu od rzeki. Widocznie nie do słyszał pytania. Włodek cofa się o krok z rozczarowaniem, lecz w tejże chwili pan Adam mówi swym gorącym, niskim głosem o zmiękczającej wymowie:
- Nie jest podobna wcale a wcale. Na Sekwanie, widzisz, stoją barki. Na barkach mieszkają ludzie. Wylewają dowody pomyje i nieczystości. Całe miasto zresztą pozbywa się odpadków, śmieci, zdechłych psów i kotów, wrzucając to wszystko do rzeki. Od tego Sekwana jest ciężka i brudna. Wilia jest czysta jak zwierciadło. Widać przez wodę kamyki na dnie. Nikt jej nie mąci - i po cóż by miał mącić? Na brzegach jest pięknie i cicho...
Urywa i spogląda uważniej na chłopca.
- Ty nie byłeś nigdy w Polsce?
- Nie byłem - odpowiada Włodek, czerwony z wrażenia.
- Może to lepiej nie być wcale niż być, a potem odejść i nie móc powrócić... Nie byłeś, nie możesz zatem wyobrazić sobie, jak tam jest. Zresztą Polska jest ogromna i różnorodna. Jedna jej część niepodobna do drugiej. Opowiem ci o Litwie, bom się tam urodził. Są w niej pola rozległe i pagórki. Na pagórkach lasy... dąbrowy... gaje... Poniżej nad rzeką łąki zielone jak ruta. Pola wydają się z dala niby malowane, bo złote od pszenicy, srebrne od żyta, a gdzie gryka kwitnie, to jakby świeży śnieg leżał... Ludzie? Ludzie są niepodobni do paryżan. Cierpliwi, małomówni, tacy jacyś serdeczni... Psa pamiętają dłużej, wspominają szczerzej niż tutejsi bohatera. Trzymają się starego obyczaju i ubrania... Ach, inni są, inni zupełnie.

Zamilkł i opuścił głowę, bo ogarnęła go dławiąca fala nieprzemożonej tęsknoty. Och, wrócić tam, ukochany kraj lat dziecinnych jeszcze raz w życiu, bodaj przez chwilę zobaczyć! Poczuć znów zapach łąk nadniemeńskich, ujrzeć niezapomniane typy ludzi, jedyne w swoim rodzaju, typy owych szlachciców - rębajłów, ziemian, asesorów, wojskich, Żydków, chłopów, mieszczan, cały ten własny świat, ojczysty świat.

Spojrzał w oczekujące oczy Włodka i olśniła go myśl, że po co mówić? Lepiej przecież opisać, opisać to wszystko! Opisać tak, by każdy czytelnik ujrzał ów drogi kąt świata równie wyraźnie i barwnie, jak on go widzi w tej chwili. Uratować w ten sposób przeszłość przed zagładą, utrwalić ją na wieki, pisząc przenieść się tam duszą jakoby na jawie...

Wyprostował się rześkim, prężnym ruchem. W krzyżach poczuł prąd natchnienia, w głowie przelewający się szum obrazów, rymów, wiązań pod przyszłą budowę. Przed chwilą jałowy i pusty, stał się nagle przepełniony poezją jak niegdyś, w niezapomniane młodzieńcze lata, gdy wyrzucał swe wiersze na papier niby wulkan lawę. Zapragnął być jak najprędzej sam i pisać... pisać... Wciskając gorączkowo zdumionemu Włodkowi do ręki korektę, mówił:
- Zanieś to z powrotem i powiedz, żeby sami przerobili... Jak chcą... I że ja nie przyjdę do redakcji przez kilka dni... Może nawet dłużej... Niech mi nie przeszkadzają... Będę pisał co innego... Bądź zdrów...
I poszedł.

Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 9 minut