profil

Recenzja "Pianisty".

poleca 85% 188 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

„Na początku była książka” – zaczął swoją recenzję „Pianisty” pan Dominik Smoczyński. Na początku był Szpilman – tak brzmi mój wstęp i nie dziwcie mi się, iż właśnie tak go formułuję. Najnowszy film Romana Polańskiego - „Pianista”, który niedawno wszedł na ekrany polskich kin, opowiada historię właśnie tego niezwykle utalentowanego kompozytora. Władysław Szpilman, jak brzmi jego pełne imię, był Polakiem żydowskiego pochodzenia, który cudem przeżył holokaust w czasie drugiej wojny światowej. Napisał on niewielką książeczkę, na podstawie której nakręcono dzieło, jakie możemy oglądać w kinach.
Premiera odbyła się szóstego września 2002 r. w Warszawie, jednak już wcześniej było wiadomo, iż mamy do czynienia z obrazem nietuzinkowym. Po tym, jak Polański nie podjął się nakręcenia „Listy Schindlera” rozpętała się burza komentarzy na jego temat. Zjawisko to nasiliło się jeszcze bardziej, gdy opinia światowa dowiedziała się, że ten właśnie reżyser zamierza zekranizować historię holokaustu. Nikt nie wątpił w jego umiejętności, jednak czy było to dobre posunięcie z jego strony? Czy aby film o tak ogromnym budżecie nie okaże się totalną klęską? Odpowiedź nadeszła szybciej, niż się tego spodziewano. Złota Palma na festiwalu filmowym w Cannes stała się potwierdzeniem mistrzostwa tego dzieła.
Doskonała scenografia, nieporównywalny klimat stworzony przez muzykę – to tylko jedne z wielu zalet „Pianisty”. Gdy byłam w kinie rzucały mi się w oczy reakcje widzów. Wszyscy przeżywali wraz ze Szpilmanem jego tragiczne losy. To jest właśnie dowód, co może zdziałać ekipa filmowa. Wojciech Kilar swą muzyką wprawiał wszystkich to w zachwyt, to w przerażenie. Po mistrzowsku grał na emocjach. Wielkie pochwały należą się również scenografowi – Allanowi Starskiemu, który bardzo realistycznie odtworzył obraz Warszawy w czasie drugiej wojny światowej. Podczas oglądania, zwróćcie uwagę na efekty specjalne. Graficy komputerowi postarali się bardzo, aby było ich jak najmniej i były jak najmniej widoczne.
Czy jednak „Pianista” to jedynie ekipa filmowa? Nie zapominajmy o aktorach. To właśnie dzięki nim możemy obejrzeć go w takiej postaci, jaką wielu z nas widziało. I tutaj ogromne brawa należą się odtwórcy tytułowej roli – Adrienowi Brody. Ten młody i obiecujący aktor pokazał nam się z jak najlepszej strony. Nie dosyć, iż dla roli schudł całe 15 kilogramów, to osobiście przeżywał tragedię życia Szpilmana. Przeczytałam ostatnio ogromną ilość artykułów na jego temat i jestem pełna podziwu dla tego człowieka. W obsadzie znaleźli się również polscy aktorzy, tacy jak Krzysztof Pieczyński, Katarzyna Figura czy Michał Żebrowski. Grali oni jednak drugoplanowe role i niewiele ich było widać.
W moich rozważaniach nad obrazem Romana Polańskiego nie może zabraknąć tak istotnej kwestii, jaką jest język. Reżyser sam często podkreśla, iż jest to film polski... aczkolwiek w języku angielskim. Raz na jakiś czas mamy szansę usłyszeć jeszcze niemiecki, za to polski został zdegradowany do napisów na tablicach ostrzegawczych. Nie możemy mieć jednak tego nikomu za złe. Pomyślmy, co by się z tym dziełem stało, gdyby nie język, w jakim jest nakręcony. Przypomnijmy sobie pozostałe polskie filmy: „Quo vadis”, „Pan Tadeusz”, „Przedwiośnie”... Głośno o nich było, ale jedynie w obrębie granic naszego kraju. Nie osiągnęły one żadnego sukcesu na skalę światową. „Pianista” stoi przed otwartymi drzwiami do sukcesu. Mowa, w jakiej porozumiewają się bohaterowie, jest powszechnie uważana za uniwersalną, a co za tym idzie, posługują się nią miliony mieszkańców Ziemi. Wszyscy oni będą mieli teraz obejrzeć „nasz” utwór i możecie dzięki temu, tragedia Polski w drugiej wojnie światowej zostanie nareszcie zrozumiana. Jednak nie tylko to jest zasługą anglojęzycznej wersji filmu. Zastanówmy się, czy nakręcony po polsku miałby szansę choćby na nominację do Oscara?
Siedząc w kinie na seansie wielokrotnie na mojej twarzy pojawiał się niemrawy uśmiech. Miało to związek właśnie z dialogami po angielsku. Dla większości Polaków zabawnie brzmi obcy język w ustach polskiego bohatera. Choćby nawet scena, która pojawia się pod koniec filmu... Po wyzwolonej Warszawie zaczynają chodzić ludzie. Szpilman, opatulony ciepłym niemieckim płaszczem, wybiega naprzeciw rodakom, lecz ci myślą, iż jest Niemcem. W tym momencie przestraszony krzyczy: „Don’t shoot! I’m Polish!” A gdyby tamci ludzie nie znali angielskiego (jak zauważył jeden ze znanych polskich recenzentów), pewnie by go nie zrozumieli i tak czy inaczej zginąłby. Taka myśl, mimo iż jest jedynie żartem, ma w sobie dość głęboką treść. My, Polacy, choć sobie z tego nie zdajemy często sprawy, jesteśmy poniekąd urażeni takim stanem rzeczy. Żeby Polak krzyczał po angielsku, że jest Polakiem? Jeszcze jedno spostrzeżenie, jakie mi się nasuwa, gdy mówię o języku filmu. Całe szczęście, że dane nacje miały różne stroje, gdyż inaczej ciężko byłoby się połapać, kto jest żydem, kto Polakiem, a kto Niemcem.
Nie zaliczam tego bynajmniej do wad filmu. Uważam, iż jest to bardzo ciekawe urozmaicenie akcji. I tutaj pojawia się praktycznie jedyne moje zastrzeżenie, co do „Pianisty”. Przez 148 minut siedzenia w kinie twarz Szpilmana oglądałam przez 145. Tej monotonii chyba nikt nie mógł nie odczuć. Szczerze powiedziawszy, teraz bez większych trudności (nie mówiąc już o braku talentu plastycznego) mogłabym z pamięci sportretować pana Brody. Jego twarz z pewnością pozostanie mi w pamięci na bardzo długo. Jednakże zdaję sobie również sprawę z trudności, jakie napotkał przed sobą reżyser Polański. Władysław Szpilman nie zostawił mu dużego poda do manewru opisując w swojej książce zaledwie wydarzenia wyprane z emocji. Przez to bardzo ucierpiała ekranizacja. Pan Roman nie miał po prostu z czego nakręcić sceny bez udziału kompozytora.
Wielu krytyków zarzuca „Pianiście” jego hollywoodski charakter. Nie ma nic bardziej błędnego. W filmach nakręconych przez wielkie wytwórnie z Hollywood pełno jest scen melodramatycznych, a w ich finale dobro zawsze jest nagradzane, gdy za zło jest się ukaranym. Zauważmy, iż w omawianym obrazie jest coś zupełnie innego. Jak na ironię, na zakończenie podane są informacje o... Niemcach, którzy to przez tyle lat byli prześladowcami Szpilmana. Nie ma ani słowa o Polakach, którzy to przez bardzo długi okres czasu ryzykowali swoje życie, aby ocalić utalentowanego muzyka. Co się z nimi stało pozostaje dla nas wielką zagadką. Możemy się tego jedynie domyślać.
Podsumowując, „Pianista” Romana Polańskiego, to pasjonująca, przygnębiająca, dziwna a zarazem piękna opowieść o tym, co działo się w Warszawie w czasie okupacji hitlerowskiej. Mimo iż parę faktów zostało zmienionych, możemy bez kozery powiedzieć, że jest to obraz autentyczny, pokazujący walkę o przetrwanie w piekle, jakim jest wojna. Sam obraz jest niezwykle wzruszający, jednak gdy dojdzie do tego muzyka, żaden widz nie pozostaje obojętny. Zagrał nam Polański na uczuciach... Oj zagrał... Oby takiej gry było w polskim kinie jak najwięcej.

Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 6 minut

Gramatyka i formy wypowiedzi