profil

Utopia wolności wyznania

poleca 85% 308 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

Bezpośrednią inspiracją mojego wywodu, zmierzającego do udowodnienia tezy zawartej w tytule, jest znaleziony na forum socjologicznym temat wolności wyznania mającej się brać z rozdzielenia ze sobą dwóch instytucji: państwa i Kościoła (http://socjologia.plmodules.php?name=Forums&file=viewtopic&=95). Postulat o ów rozdział nienowatorski, ale właśnie dlatego, że zdaje się on być powtarzany dosyć biernie, bez głębszej analizy tej zależności jaką miałaby spowodować jego realizacja, sprowokował mnie do opracowania jej z dedykacją mojemu koledze przed fachem (studentowi socjologii i wspólmoderatorowi tego samego portalu) - Socjopatowi.
Sam brak rozmówców w temacie może świadczyć o trudności jego rozumowego ogarniania, no bo jeżeli coś jesteśmy w stanie zdiagnozować jako zło niosące szkodliwość, to dlaczego nie domagać się usunięcia takiego źródła w ogóle? Natomiast zdiagnozowanie zła wyłącznie jako istnienia więzi, obojętnie w jakiej relacji - makrostrukturalnej, czy mikrostrukturalnej - jest mało przekonujące. Z jednym wyjątkiem - gdyby chodziło o umacnianie się ową więzią dwóch struktur złych...

Ponieważ o wolności wyznania najczęściej można usłyszeć (i przeczytać) w dwóch dosyć mętnych kontekstach pojęciowych tj. jako o wolności do praktykowania grupowego kultu, grupowej nauki (w tym rozumieniu pojawiają się protesty ilekroć gdzieś zabraknie zgody na wybudowanie kościoła, na założenie siedziby dla wyznawców zorganizowanych, na funkcjonowanie placówki edukacyjnej lub resocjalizującej opartej na założeniach ideologicznych, czy na rejestrację sądową zrzeszenia wyznaniowego itp.) oraz jako wolności do niepraktykowania wiary wszelakiej uznanej za wyznanie w sensie cywilno-prawnym (a to drugie pomimo znamion wywracania porządku umowy społecznej w zakresie jego pojmowania - jest jakby powszechniej zrozumiałe przez ogół społeczeństwa, chociaż często zamieniane na pojęcie - wolność słowa) warto pokusić się o roztrzygnięcie - kto tu błądzi, czy też jedno z drugim idzie pogodzić?
Co o wolności wyznania wie Socjopat? Nie będę zaczynać od wyśmiania kolegi z forum, że posłużył się wizją futurystyczną, jakiego konkretnie ograniczenia dla siebie spodziewa się po istniejącym już związku państwa z Kościołem (istnieniu umowy, jak rozumiem, chociaż on nie dopowiada, czy dokładnie w tym widzi problem). Miałoby to być płacenie kar za nieuczęszczanie na msze, a więc utrzymywanie się Kościoła z tych, którzy nie chcą wykonywać obrzędów.
Co do realności ziszczenia się takiej wizji, to tylko w pierwszym odruchu chciałam się sprzeciwić po teologicznemu, że musiałoby się to odbić zmianą ducha w Kościele. Ale ponieważ empiryka nie chce potwierdzać takiej zależności, iż datki z zarządzeń państwowych przeobrażają Kościół, dogmaty, naukę Kościoła, czy cokolwiek w Nim, bo poniekąd już istnieje takie źródło utrzymania dla Kościoła - pensje osób duchownych pochodzą z budżetu państwa, z podatków - zgodzę się więc, że każda umowa państwa ma znamiona wyrażania wolnej woli obywateli. I chyba wszystkich obywateli, przynajmniej w takiej Polsce z obecnym ustrojem? Zastanawiam się nad tym niuansem, czy - wszystkich, bo ja akurat nie płacę podatków odkąd one u nas istnieją, a więc nikogo w Kościele nie utrzymuję tą drogą.
Jeżeli jednak aż do takich granic martwić się, co zrobiło w moim imieniu państwo, to nie mogę zapominać, że ono robi masę rzeczy, w których partycypuję, a wobec których nie rozważa się mojej indywidualnej woli. Osadziło kogoś w więzieniu, rozdzieliło dziecko od matki, zdecydowało o leczeniu kogoś w szpitalu psychiatrycznym, zarejestrowało towarzystwo burczących pod nosem, jako dążących do "wolności umysłu", podpisało jakieś pakty, co ja ich na oczy nie widziałam, czy mi się podobają, prowadzi wojnę lub nawet już dwie itd. Gdzie nie spojrzeć brak mojej wolności wyznania, a skutki można uznać za naruszające moją godność. Państwo nie zostawiło ma mnie ani odrobiny niewinności, braku grzechu, dobrej karmy, czy co tam nie nawymyślać jako efektu cnoty, więc nawet jakby cegła spadła na mnie prosto z nieba, to nie mam powodu pytać - za co. Nie mogę spodziewać się dobra dla siebie, bo nie mam żadnych zasług w szerzeniu dobra. Choćby mi jakieś Wyznanie (organizacja) sugerowało możliwość takich osiągnięć, to jest tylko "niby bezpiecznie, ale wcale nie jest dobrze, w moim śnie" - jak mówią słowa popularnej piosenki.
Cóż z tego ma wynikać, iż teoretycznie wizja Socjopata, że kiedyś jego podatki będą polegały na płaceniu za nieuczęszczanie na msze, jest realna? Byłoby to nawet swoistym odwróceniem sytuacji, która już miała miejsce w historii, w starożytnym Rzymie, a dzieje lubią zataczać koła... Samo pojęcie podatku wzięło się stamtąd, z praktyki opodatkowywania obcych w odróżnieniu od obywateli - Rzymian. Ci nie musieli żadnych podatków płacić, gdyż byli synami "we własnym domu" (wpasowałam nasze rodzime hasło towarzyszące przemianie ustrojowej, bo w Polsce z "własnym domem" podatki się zaczęły właśnie dla obywateli, a nie dla reszty świata, jak to było pierwotnie).
Chcąc skutecznie bronić wolności wyznania w oparciu o wskazane zagrożenie, wcale nie dochodzi się do wniosku, że jest je w stanie stwarzać wyłącznie Kościół. Przymusowe reprezentowanie jakiś roztrzygnięć (choćby naukowych, w tym medycznych), wyroków, wypowiedzi, przynależności, których samemu się nie podziela częściej zachodzi z powodu państwa, niż Kościoła. Nawet nagminnie - z powodu państwa, i może przez tą swoją powszedniość jest jakby niezauważane?
Samo państwo można uznać za strukturę terytorialną tworzącą przymusową przynależność ludzi, bo związaną z miejscem urodzenia bez pobierania akcesu, przynajmniej do pełnoletności obywatela, któryby pragnął ową przynależność zmienić lub rozszerzyć na więcej jak jedno państwo. Czy w oparciu o sam fakt, że jedynie państwa (choć nie wszystkie) formułują pojęcie wolności wyznania w kontekście udzielanych swoim obywatelom praw - praw pisanych - można mniemać, iż to one są w stanie ich udzielać? Owo formalne udzielenie wolności wyznania jest zadekretowane nawet ponadpaństwowo i niejako dla każdego człowieka - w Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności z powoływanym Trybunałem do karania państw za odstępstwa od zawartych w niej zapisów. Tyle że bez spełnienia obowiązku owej przynależności państwowej i bardzo wielu wymogów proceduralnych mających dokumentować prawidłowe wypełnienie wszystkich trybów prawnych obowiązujących w danym państwie, przez człowieka czującego się poszkodowanym w zakresie swoich wolności, nikt w takim trybunale nie podejmie się nawet sądu (wydania opinii), czy czyjeś prawa i wolności zostały naruszone. Nawet sądu, a jakim cudem - udzielenia ich...
Do powstawania ograniczeń wolności wystarcza wszechobecne zjawisko normatywizacji tj. tworzenia norm mających usprawniać bezkonfliktową komunikację między ludźmi, trafność roztrzygnięć, diagnoz, więc na oko w ogóle stanowiących podstawę do wymiany myśli. Ponieważ specyfiką normatywizacji jest uczenie człowieka, iż ten drugi nie potrafi przekazywać komunikatów o sobie w sposób podmiotowy, tylko należy się opierać na mechanice ich odczytu, to w gruncie rzeczy o żadnym usprawnianiu komunikacji między ludźmi za pomocą normatywizacji nie ma mowy. Umacniają się tylko kryteria wzajemnej negacji i wzrasta trudność zakwalifikowania się do sprawności w poszczególnych rolach (głównie pracowniczych).
Współczesny człowiek (wychowany na normatywizacji) przejawia większą skłonność do leczenia dziecka z tego, że ono nie dość szybko łapie piłkę w ręce, niż do przejawiania postępowania samodzielnego, którego nie potrafiłby usprawiedliwić normą, w tym wolności wyznania. Można nawet powiedzieć, że specyfiką naszych czasów jest bojaźń przed słyszeniem wolnej mowy, takiej o znamionach rozmowy towarzyskiej bez celu. Świetnie to obrazuje przykład, który niedawno usłyszałam od koleżanki, której synka badała pani psycholog. Według normatywu dziecko popełniło ten błąd, że na pytanie o to jaką mamy porę roku, odpowiedziało nie tyko konkretnie, że wiosnę (wówczas), ale dopowiedziało jeszcze, że wszystkich pór roku mamy cztery, i wymieniło je. Taką wolnością wyznania z automatu skazało się na podejrzenie autyzmu, bo jakieś nademocjonalne, zachciało mu się być za blisko z perfekcyjną profesjonalistką w pracy, a w każdym razie w dyscyplinie zwanej psychologią nie zdążono jeszcze opisać pod żadną nazwą, że wolno mu powiedzieć o czymś, o co nikt nie zapytał... Bo w istocie, po co psychologa uczyć, co to jest wolność wyznania, skoro on ma obowiązek być neutralny wyznaniowo, czyli nie do niego należy karanie za taką wolność? Brak pragmatyzmu w takiej nauce, nie praktyczne, nie rozsądne.
Oczywiście, że szydzę, bo w praktyce psycholodzy obok pedagogów (nauczycieli) są grupami zawodowymi najszybciej karzącymi za wolność wyznania (swobodną mowę). Oni wiedzą jak wyglądają Odmienni i wszystkie słowa, których nie pogrupowano w kanony wiedzy (gdyby było inaczej świat nie ubóstwiałby tak piosenek dla złapania oddechu od nich, od czekania na ocenę drugiego człowieka). W rozmowie z tymi po prostu trzeba mówić tylko o tym czego chcą. Generalnie, gdyż ich rolą zawodową jest normatywizowanie wiedzy ludzi, ale że czasem sami bywają normalni i mówią swobodnie, otwierają furtkę wyjątkom od tej reguły.
Ścisłość egzekwowania słów mających wynikać z umów społecznych - międzyinstytucjonalnych i odinstytucjonalnych nieuchronnie jest ograniczaniem wolności, działaniem presji na człowieka. Gdy jest się przyzwyczajonym od dziecka do działania presji, to się o tym nie myśli, dopóki nie pojawiają się na tym tle nowe rodzaje konfliktów wartości. Np. z wprowadzeniem się do naszego kraju niektórych supermarketów zachodnich powstał konflikt w pojmowaniu dyscypliny pracy, w którym pracodawca nie chciał się zgodzić na uznawanie istnienia potrzeb fizjologicznych swoich pracowników w godzinach pracy. Kasjerki w tych sklepach musiały pracować w pieluchach jednorazowych dla dorosłych i załatwiać się pod siebie dopóki godziny ich pracy nie uległy zakończeniu. Z tego konfliktu obronną ręka wyszły akurat kasjerki, ale przecież różnie to bywa. A ma to tyle samo z wykonywaniem przymusowych obrzędów, co czynność formalnie nazywana rytualną. Tyle samo, bo wiąże się z tymi samymi ograniczeniami człowieka, tego samego rodzaju.
Gdy spojrzeć na jakiś konflikt eskalujący na tle uznania kompetencyjnego, to widać że wówczas walka toczy się wprost o wolność wyznania - o to kto ma prawo sędziować, oceniać, mówić w danym zakresie. Taki konflikt dotyczy np. pojęcia wychowywania dziecka. Czy wychowuje je szkoła, a pomagają jej w tym rodzice, czy wychowują je rodzice, a pomaga im w tym szkoła. Uzurpacji szkół do nadrzędnej roli w tym zakresie nie potrafi przerwać niepopularny w kadrze nauczycielskiej minister edukacji, mający świętą rację że dzieci wychowują rodzice. Minister mnoży coraz więcej przepisów do jakich czynności szkoła powinna pobierać zgodę rodziców, by przerwać zjawisko obligatoryjnego sieroctwa biorącego się z samego faktu rozpoczynania przez dzieci nauki w szkołach o negatywnym stosunku do rodziców, a szkoła na zakończenie nauki mojego dziecka w szkole (w liceum, więc dziecko dorosłe), podtyka mi pod nos ankietę własnego wymysłu, z której wynika czarno na białym, że przez cały okres edukacji dziecka pełniłam, według szkoły, rolę pomocową dla placówki przewodzącej w tym zakresie. Do mnie należy jedynie sporządzenie opisu i samokrytyki, czy w dostatecznym zakresie wsparłam szkołę w procesie wychowawczym, czy byłam dość zaangażowana w komunikację ze szkołą, czy jestem z siebie zadowolona pod tym względem, co ja w ogóle wiem o działaniu szkoły. Pełny regres, kompletna niemożność wyjścia z roli wychowanka, nawet wówczas, gdy jest się rodzicem.
Gdy instytucja zakłóca relacje (role) w tak elementarnej grupie społecznej jak rodzina, to jest to tyle samo co narzucenie rytów na tymże poziomie elementarnym. A skoro na tym poziomie niemożliwe jest realizowanie wolności wyznania, to już na żadnym do niej nie dojdzie. Wolność wyznania jest utopią.
Nie ma takich grup formalnych, które potrafiłyby gwarantować wolność wyznania każdemu człowiekowi, czy tylko swoim członkom. Idealna zgodność ideologii grupy z ideologią członka jest w stanie pokrywać się co najwyżej w zakresie jednej osoby, i jest wówczas dyktaturą (owa wolność jego wyznania), a wszystko inne czego doświadcza się w grupie formalnej, w ramach praw tej grupy, to obowiązki, a nie żadne wolności. Wynika to z naturalnego odpodmiotowienia członków, co można prześledzić przy przekształceniu grupy nieformalnej w formalną.
Z tym że proponuję w tej analizie nie trzymać się istniejących dotąd definicji mających charakteryzować owe grupy, tylko skorzystać z kryterium podziału w postaci wolności wyznania.
Grupa znajomych, którą łączy wyłącznie pragnienie wolności wyznania (wyznawania własnych myśli, uczuć, mówienia wolnego, bez założeń co do poprawności i celu) to grupa nieformalna. Strukturalnie nie wyodrębnia się w niej składu osobowego, a więc także rozmiaru, z uwagi na brak ról. Z punktu widzenia każdego członka takiej grupy jej wielkość (ilość znajomych) jest inna i rosnąca w ciągu całego jego życia. Przy tym przenika wszystkie grupy formalne np. członków rodziny, życia publicznego itp.
Gdy takiej grupie (nieformalnej) w którymś z ujęć opcjonalnych dołożyć nazwę, bo np. ma z niej powstać zespół muzyczny lub odwrotnie - pod nazwą, czy celem działania ma zebrać się grupa, to choćby nie powstała od tego grupa zinstytucjonalizowana, z którą ktoś zawiera umowy, wynajmuje do pracy, to przestaje być ona grupą nieformalną, a staje formalną. Formalną, ponieważ charakteryzować się już będzie odpodmiotowieniem członków polegającym na możliwości ich wymiany.
W grupie nieformalnej tej możliwości nie ma - znajomi mogą przybywać, umierać, można o nich zapominać, ale nie podlegają wymianie. Są podstawową stabilną konceptualizacją przestrzeni interpersonalnej dla każdego człowieka.
W grupie formalnej Lolka można wymienić na Bolka, Zuzię, na - Rózię, bo jej podmiotem stała się nazwa grupy (hasłowa bądź opisowa co do celu). O tą nazwę wymieniający się członkowie mogą wieść nawet walki, takie same jak o terytorium, czy mienie, spodziewając się przywrócenia do utraconej podmiotowości. Nazywa się to walką o dobra niematerialne.
Ale osiągnięcie znaczenia podmiotu w grupie formalnej jest i tak fikcyjne, jest niemożliwe, bo dokładnie na tym polega jej specyfika. Walczący o podmiotowość w grupie formalnej odczuwa ciągły niedosyt, nawet kiedy się w niej znajduje. Im jest mniej świadomy, że jedynie rola służebna jest w niej do pełnienia, służebna dla podtrzymywania nazwy, tym usilniej stara się o przewodzenie w niej jako panaceum na dyskomfort psychiczny, który odczuwa. Jaskrawym przejawem takich emocji jest oczekiwanie kultu własnego wizerunku od grupy. Kto zna kroniki filmowe z pochodów pierwszomajowych w ZSSR za Józefa Stalina może sobie uzmysłowić do jakich rozmiarów taka nieporadność intelektualna potrafi eskalować.
A współcześnie w podobny sposób można postrzegać ekshibicjonizm erotyczny, filmy pornograficzne, bo ilość funkcji umożliwiających pełnienie władzy jest ograniczona, podczas gdy ilość ludzi cierpiących na brak poczucia podmiotu rośnie. Każde pole działania z dostępem uniwersalnym nosi znamiona prawa podstawowego, a więc jedynego zapewniającego tzw. sprawiedliwość społeczną, nawet jeżeli faktycznie stanie się tym już tylko prawo do publicznego obnażania ciała i działań libidarnych. W porównaniu z opieluchowaniem pracownika, czy zdziecinnianiem rodzica, wymuszanych przez wysoką specjalizację, ta cała pornografia, żeby nie wiem jak bulwersowała, to po prostu opoka demokracji, samoobrona społeczeństwa przed zbiorowym sfiksowaniem. Nie trzeba brać w tym udziału, żeby czerpać korzyści ze świadomości, że w ogóle istnieje, bo to jest substytut właśnie wolności wyznania.
Gdy o dobrowolności przynależności do grupy formalnej decyduje przepis zewnętrzny, umowa zezwalająca na dobrowolność, nie można mówić o żadnej wolności pomimo doraźnego pozostawienia swobody osobie mającej wyboru dokonywać. Albo inaczej - jeżeli o przynależeniu do grupy decyduje przepis, reguły do wypełnienia przez członka, w przypadku niespełnienia których zostanie on wykluczony, to uczestnictwo w niej nie ma znamion wolności wyznania.
Nawet niejako dobrowolne przyjęcie na siebie umowy, zobowiązania do wypełniania reguły np. takiej z uczelnią przy rozpoczynaniu nauki, pociągnie za sobą konieczność nauczenia się czegoś z czym się nie zgadzam i jeszcze prezentowania tej wiedzy, żeby z roli studenta nie zostać wyeliminowanym negatywną oceną i nie być zmuszonym opłacić tej straty, w postaci ubytku własnego członkostwa, szkole, na tyle czesnych do przodu na ile opiewała umowa. Umowa, pomimo że o tym nie mówiła, pociągnie za sobą nie tylko poszczególne słowa wygłaszane niezgodnie z własnym sumieniem, wiedzą i tym co mnie w ogóle obchodzi. Wymusi postawę uznania czyjegoś autorytetu a'priori, relacje, które nigdy by nie zaistniały w danym kształcie bez umowy, obowiązki, których bez umowy nie nazwałoby się obowiązkami i potrafiące wypierać te wynikające z przymusu wewnętrznego, czyli moralności...

Zakres wykluczeń, ograniczeń, które stosuje wobec jednostki grupa formalna jaką jest społeczeństwo danego państwa - państwo - mówiąc w uproszczeniu (bo o ludziach odpodmiotowionych pasuje mówić: państwo, Kościół, Unia Europejska, szalikowcy, Elektryczne Gitary itd.), ani w przeszłości, ani obecnie nie wskazuje na wyróżnianie się od Kościoła. Czy państwo nie ma zakusów do wykluczania ludzi po samą śmierć, eksterminację, takimi czy innymi metodami (np. wszczynaniem wojen)? Na jakich przesłankach wolności opierają się postulaty rozdziały (braku umów) jakiś dwóch instytucji, z których jedna uchodzi za wyznaniową, a druga bezwyznaniową, skoro w jednej i drugiej wyznawać trzeba niezgodnie z wolną wolą?
A Jezus ponoć błagał swoich uczniów: "Ponad wszystko zaklinam was, nie przysięgajcie, ani na niebo, ani na ziemię!" Prosił ludzi o pozostanie wolnymi. Czy rzeczywiście, czy jedynie w podaniach ludzkich - nieważne, bo patrząc na skutki wszelkich umów, przyrzeczeń, ślubowań itp., to choćby nie tłumaczyło się ich fatalnego działania klątwą za sprzeniewierzanie się Bogu, to i tak nie da się z nich wydusić, żadnej wolności wyznania.
Jeśli kiedyś będę miała wymierzane grzywny za nieuczestniczenie w wyborach demokratycznych - parafrazuję nieuczestniczenie w mszach, tym niemniej jest państwo tak funkcjonujące - to rozdział których kolejnych instytucji przyniesie mi od tego wolność?

Małgorzata Karska-Wilczek

Czy tekst był przydatny? Tak Nie
Przeczytaj podobne teksty

Czas czytania: 16 minut

Typ pracy