profil

Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni

poleca 85% 128 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

„Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni...”

Noc. Tylko blask świateł. Marek był do tego przyzwyczajony. Był „starym wygą”, tirami jeździł praktycznie od dziecka. Zaczął w wieku 6 lat, gdy towarzyszył ojcu w wyjazdach starym Jelczem po towar dla spółdzielni. Ciężarówki to było całe jego życie.
Po upadku komunizmu tata Marka otworzył własną firmę transportową. Kupił od upadającego PKS-u kilka Jelczy, Starów i parę przyczep.
Pierwszą kategorią prawa jazdy, którą Marek zdał było C+E, czyli ciężarówki z przyczepami.
Pewnego dnia miał wyruszyć razem z ojcem w swoją ostatnią trasę przed urlopem. Zaplanował wyjazd z żoną i dziećmi nad morze. Solidnie, jak zwykle, umył i wyszykował ciężarówkę, sprawdził wszystkie płyny i bezpieczniki, światła, ciśnienie w oponach...
- Marek, kochanie, uważaj tylko na siebie –prosiła go żona.
- Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. A może przywieźć ci jakiś prezent z Hamburga?
- Nie, nie trzeba. Dla mnie największym prezentem będzie to, że ty i twój ojciec wrócicie cali i zdrowi.
Marek pomachał żonie na pożegnanie. Ona odwzajemniła mu się tym samym gestem.
I wyjechali.

Jechali z Rzeszowa (tam mieściła się firma) do Świecka 18 godzin. A wszystko przez to, że przed Poznaniem rozbiła się cysterna. Ale nawet przez chwilę nie pomyśleli o odpoczynku. Trzeba było gnać na złamanie karku. Odbiorca wyznaczył bardzo krótki termin dostawy. Wieźli aluminiowe rury do portu. Stamtąd miały płynąć na Islandię.
15 kilometrów przed granicą złapała ich Inspekcja Transportu Drogowego – popularnie nazywana krokodylkami. Jak zwykle „przyłożyli” niezły mandat za przekroczenie dozwolonego czasu jazdy. Oczywiście kazali też zjechać na najbliższy parking i odstać ustawowe 11 godzin na parkingu.
Do Hamburga mieli niecałe trzysta pięćdziesiąt kilometrów, a po „odpoczynku” zostało im 4 godziny na dostarczenie towaru. Marek ruszył pełną parą. Pedał gazu został dosłownie wbity w podłogę.
- Synu, nie tak szybko, bo nas pozabijasz! – przestraszył się ojciec.
- Spokojnie tatku, przecież wiesz, że muszę tak gonić. Dobrze, że przynajmniej tu nie ma krokodyli. Pewnie znowu by nas zatrzymali. I to za byle co.
Mijali właśnie tabliczkę informacyjną z napisem <<Hamburg 41km>>. Wtedy cb-radio zatrzeszczało i wydobył się z niego głos z wyraźnym rosyjskim akcentem.
- Kaliegi! Uważajtie na tricatom kilometrie! Tam oczień sliskawo.
- Eee tam... „Chrzanienie” na antenie – burknął ojciec Marka przekręcając gałkę na cb na pozycję „off”. Zawsze czuł niechęć do Rosjan, dlatego nawet ich nie słuchał.
W tym momencie Marek spojrzał na przydrożny słupek. Widniał na nim napis „30”. Gdy tylko jego wzrok ze słupka powrócił na jezdnię, zauważył na środku swojego pasa ogromnego czarnego psa.
Gwałtownie szarpnął kierownicą, aby uniknąć połamania zderzaka, ale było za późno i – tak jak ostrzegano przez cb - zbyt ślisko. Ciężarówką obróciło, naczepa z rurami się wypięła. Ciągnik przebił się przez przydrożną barierkę i spadł z nasypu. Jakieś pięć metrów. Chwilę później nastąpiło bardzo niemiłe lądowanie dachem kabiny na ziemię. A potem zapadła ciemność...

W pewnym momencie Marek rozejrzał się, zobaczył jakiegoś mężczyznę ubranego na biało i kobietę krzątającą się w ciasnym pomieszczeniu. Dookoła były różne sprzęty. Wyglądały jak medyczne.
- A więc tak to wygląda po drugiej stronie? Hmm, dziwnie jakoś tutaj. Inaczej to sobie wyobrażałem. – pomyślał Marek.
I znowu zrobiło się ciemno...

- Marek! Marek! – to były pierwsze słowa, jakie dotarły do Marka, gdy się ocknął.
Rozejrzał się. Obok niego stała żona i dwaj synowie. Na sąsiednim łóżku leżał ojciec. Nic nie mówił, tylko się uśmiechał.
- A więc jednak dalej żyję – powiedział sobie w duchu.
- Kochanie, jak tylko zadzwonili do mnie ze szpitala, od razu przyleciałam tymi tanimi liniami! Powiedzieli mi że miałeś wypadek na autostradzie. Nic ci się nie stało? Och, jak to dobrze. A twój tata? Z nim też wszystko w porządku? – żona Marka wpadła w słowotok...
- Spokojnie, nic mi nie jest, mam chyba tylko złamaną rękę – popatrzył na gips i temblak – a tacie też się nic nie stało, przynajmniej nic nie widzę.
- Uff, czyli z wami wszystko w porządku...
- Najwidoczniej. Ale wiesz co kochanie? Zanim nam zgniotło kabinę, te kilka sekund, chyba wtedy całe życie mi przeleciało przed oczami... Widziałem nasz ślub, widziałem jak rodził się Antoś i Jacuś, a potem tunel.
A na końcu tego tunelu światło. I w tym świetle stała moja mama, i dziadkowie, i... – Markowi łza pociekła po policzku – i mama podeszła do mnie i powiedziała, że jeszcze nie czas na mnie, że mam wracać. I wtedy dowiedziałem się, co jest naprawdę ważne w życiu. Nie firma, nie pieniądze, ale rodzina. I wtedy się obudziłem. Chyba w karetce...

Jakiś czas później firma Marka znowu dostała „krótkoterminowe” zlecenie. Z początku żona zagroziła, że wyniesie się z domu, jednak po dłuższych namowach zgodziła się na kolejny wyjazd.
- Kochanie, tylko uważaj! I pamiętaj, żeby nie jechać za szybko!
- Dobrze, już dobrze. Spróbuję zastosować się do twoich zaleceń. Ależ to oficjalnie zabrzmiało... – powiedział Marek, po czym parsknął śmiechem. Jego żona uczyniła podobny gest.
- No, a ja przynajmniej nauczyłem się słuchać „ruskich”! – uśmiechnął się tata Marka.
- Tylko pamiętajcie, ostrożnie tam w trasie! – pomachała im żona na pożegnanie.
- Spokojnie, co mnie nie zabije, to mnie wzmocni, nigdy tego nie słyszałaś?
- A jeśli jednak cię zabije?
- Nie martw się.
- Może ty jednak nie jedź, co kochanie?
- Nie mogę, ciężarówki to poza wami całe moje życie.
- Czyli jednak pojedziesz?
- Pewnie, że tak!
- Ech, ty to jesteś niereformowalny...

Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 5 minut