profil

Ewolucja to fakt, a nie teoria!

poleca 85% 745 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

W roku 1859 Karol Darwin przedstawił światu Tajemnicę Tajemnic. Pracował nad nią długo, dwadzieścia lat. Nikt przed nim nie potrafił wyjaśnić, jak powstawały nowe gatunki na Ziemi. Jedni mówili, że każdy z osobna został stworzony w formie doskonale przystosowanej do warunków, w których żyje. Ale było to kiepskie wyjaśnienie. W takich samych warunkach występują nieraz różne gatunki, w różnych - takie same. Syberyjskie mamuty były bardzo podobne do afrykańskich słoni, a trudno przecież o bardziej różniące się warunki. Inni twierdzili, że to środowisko modelowało zamieszkujące je organizmy, ale jak tego dokonywało - nikt nie wiedział. Niektórzy mówili, że gatunkami kieruje wewnętrzna siła, pęd do doskonałości, ale był to czysty mistycyzm - XIX-wieczna nauka odchodziła już od takich "wyjaśnień". W połowie XIX wieku wielu badaczy dojrzało już do tezy, że gatunki zmieniały się w czasie - udowodniono, że kiedyś żyły na Ziemi inne niż dziś organizmy i że wiele współczesnych i kopalnych form wykazywało wyraźne więzy pokrewieństwa. Ale jaki był mechanizm tych zmian?

W roku 1836 Karol Darwin wrócił ze swej pięcioletniej podróży dookoła świata pełen pomysłów, z tonami zebranych okazów i tomami notatek. Zajął się opracowywaniem swych materiałów, hodowlą gołębi i czytaniem. Czytał dużo - teksty geologiczne, paleontologiczne, biologiczne. Któregoś dnia (od niechcenia, jak sam powiedział) rzucił okiem na stare dzieło Malthusa dotyczące człowieka - wojen, głodu, chorób i innych nieszczęść (Thomas Malthus, "Essay on the Principle of Population", 1797). Malthus dowodził, że gdyby nie one, dawno już na Ziemi zabrakłoby miejsca dla ludzi. I wtedy Darwin doznał olśnienia (to też jego słowa): w przyrodzie jest tak samo. Na świat przychodzi dużo więcej potomstwa, niż może pomieścić środowisko - większość musi więc zginąć. Przeżywają tylko nieliczni, ale za to najlepsi. I to jest mechanizm zmian: selekcja - nieustająca, powolna, powszechna. Nikt nie dąży do doskonałości, nikt w ogóle do niczego nie dąży, środowisko niczego nie kształtuje, nikt niczego nie chce. Wszystko, co widzimy dokoła, całe piękno, ale i cała nędza ożywionego świata, tysiące żyjących i miliony wymarłych gatunków, wszystko to zawdzięcza swoje istnienie tylko jednemu - nadprodukcji i selekcji potomstwa. Wszystkie istoty są doskonale przystosowane do środowiska, a cała przyroda funkcjonuje bez zgrzytów i zahamowań, ale ten powszechnie obserwowany ład i porządek jest w istocie ubocznym efektem morderczej walki o byt prowadzonej "na dole" - można śmiało założyć, że każde udane rozwiązanie okupione zostało nieskończoną liczbą porażek. Ziemia jest cmentarzyskiem osobników i gatunków, którym się nie powiodło. Rodzi się za dużo dzieci - i dlatego słoń ma mocną trąbę, żyrafa długą szyję, a kwiaty pięknie pachną: bo gdyby trąba była za słaba, szyja za krótka, a zapach mało pociągający, inne słonie, inne żyrafy lub inne rośliny miałyby więcej dzieci od "nas". To wszystko.

Jakie zarzuty stawiano teorii ewolucji Karola Darwina po jej ogłoszeniu?
Gdy Darwin umierał w roku 1882, pozycja jego teorii była dwuznaczna. Z jednej strony ogromna większość uczonych została przekonana do idei ewolucji, z drugiej - szybko kurczyła się liczba zwolenników poglądu, że zmianami tymi kieruje dobór naturalny. A darwinizm bez doboru stawał się bardziej ideologią niż nauką, późnym dzieckiem Lamarcka. Jeśli powstawanie gatunków nie wiąże się z bezkierunkową i przypadkową zmiennością i eliminacją gorzej dostosowanych (a to dla krytyków zawsze było największym kamieniem obrazy - Samuel Butler, zagorzały przeciwnik Darwina, nazwał dobór naturalny "koszmarem śmierci i marnotrawstwa"), wówczas zmiany powinny być korzystne, a odsiew "nadliczbowych" osobników - minimalny. Trudno się dziwić, że ewolucjonizm końca XIX wieku upłynął pod znakiem ewolucji kierunkowej, by nie powiedzieć - kierowanej. Wszystkie te, bardzo różnorodne i wewnętrznie często skłócone prądy ujmowane są pod zbiorczą nazwą neolamarkizmu.
Darwin bardzo poważnie traktował krytyki swych oponentów, dyskutował z nimi, niekiedy wręcz bezlitośnie wytykał słabości własnej teorii. W kolejnych wydaniach "O pochodzeniu człowieka" zamieszczał coraz dłuższe omówienia przeciwnych mu argumentów, starając się - nie zawsze z powodzeniem - znaleźć na nie odpowiedź w duchu swej teorii.
Oto najczęstsze i najpoważniejsze z kierowanych przeciw niemu zarzutów:

Człowiek od małpy
Jeśli ewolucja jest prawdziwa, to znaczy, że człowiek pochodzi od małpy (a mało kto chciał pochodzić). Darwin tego nie negował, choć też i nie chciał rozwijać tego zagadnienia. W swym opus magnum napisał na temat "pochodzenia od małpy" JEDNO zdanie ("późniejsze badania rzucą światło na ten problem"), ale i to wystarczyło, by skupić na sobie chór oburzonych głosów. Pamiętajmy jednak, że w czasach Darwina nie znano jeszcze żadnych kopalnych szczątków form przedludzkich (jedyny okaz neandertalczyka był obiektem niekończących się dyskusji, a żadna z formułowanych na jego temat opinii nie była prawdziwa), a pierwszego (wypchanego) goryla Europa zobaczyła dopiero w roku 1861, na specjalnej wystawie w Londynie. Nie bardzo było więc od kogo pochodzić. Do problemu ewolucyjnych korzeni naszego gatunku Darwin wrócił znacznie później - gdy wszyscy ważniejsi ewolucjoniści wypowiedzieli się już na ten temat - w wielkim dziele "O pochodzeniu człowieka" (wydanym wraz z "Doborem płciowym"). Nie był to już jednak wtedy temat tak gorący jak przedtem.

Rozpływanie się cech
Koncepcja "mieszania się krwi" wywarła wielki i zgubny wpływ na poglądy Darwina, który nie potrafił poradzić sobie z argumentami, że każda, nawet najlepsza modyfikacja materiału dziedzicznego (nikt wówczas nie wiedział, czym on jest i jak działa) musi się rozpuścić w morzu normy gatunkowej i przepaść w kolejnych pokoleniach bez śladu. Darwin próbował ratować się, rozwijając swą bardzo pomysłową, ale zupełnie fałszywą koncepcję pangenezy, będącą w istocie powrotem do lamarkowskiej idei dziedziczenia cech nabytych. Paradoksalnie w tym samym czasie w Brnie zakonnik czeski Grzegorz Mendel (1822-1884) wykazał doświadczalnie, że cechy dziedziczne (tzw. czynniki) nie "mieszają się" (np. z krzyżówek grochu o białych i czerwonych kwiatach wcale nie powstają różowe), ale przechodzą do następnych pokoleń bez zmian. Darwin nie słyszał o Mendlu, ale Mendel słyszał o Darwinie, mógłby więc łatwo zastosować swe "czynniki" do wspomożenia teorii atakowanej za nieuwzględnienie "efektu mieszania". Tyle że Mendel uznał stałość czynników dziedziczenia za argument na rzecz stałości i niezmienności gatunków, a późniejsi odkrywcy jego prac - de Vries i Bateson - za dowód skokowego powstawania nowych gatunków. W nauce fakty często "dowodzą" tego, czego się od nich oczekuje (dziś genetyka, słusznie widząca w Mendlu swego "ojca", jest najważniejszym filarem współczesnego darwinizmu).
Zaczątkowe stadia doskonałych narządów
Wiele organów (skrzydło ptaka, oko człowieka,pnis tasiemca bablowcowego, kwiat storczyka) wykazuje nadzwyczajną złożoność i może - jak sądzono - spełniać swe obecne funkcje jedynie w postaci w pełni wykształconej. Dobór naturalny nie może przewidywać przyszłości, więc z teorii Darwina wynika, że już najwcześniejsze stadia zaczątkowe powinny być faworyzowane ze względu na swe obecne, a nie przyszłe korzyści. Rozważając ten problem na przykładzie oka (ulubiony obiekt krytyków ewolucjonizmu) Darwin pokazał, że w przyrodzie istnieją dziesiątki przykładów oczu o mniejszej niż u ssaków doskonałości (od plamek światłoczułych u pierwotniaków zaczynając prze pola wzrokowe robaków aż po oczy sokoła) i że mogą one stanowić analogię kolejnych stadiów rozwojowych oczu w długich liniach ewolucyjnych.

Młoda Ziemia
Choć wiek Ziemi w czasach Darwina był już oceniany na miliony lat, to okazał się za krótki dla tak skomplikowanej ewolucji, jaka wynikała z teorii doboru naturalnego. W latach 60. XIX wieku szkocki fizyk William Thomson (1824-1907), znany później jako lord Kelvin (ten od stopni Kelvina), wyliczył, że od powstania Ziemi jako rozżarzonej kuli nie mogło upłynąć więcej niż 100 milionów lat, co sam Darwin uznał za okres zbyt krótki, by przypadkowa zmienność i działający na ślepo dobór mógł doprowadzić "od ameby do człowieka". Obliczenia Kelvina były poprawne, Darwin był w kłopotach. W roku 1898 geolog amerykański Thomas Chamberlain stwierdził, że można to wyjaśnić tylko przy założeniu, że we wnętrzu atomów działają jakieś nieznane jeszcze siły produkujące stale ciepło i podtrzymujące tym samym życiodajną moc planety. Te siły wkrótce potem odkryto - rozpad pierwiastków promieniotwórczych istotnie hamuje stygnięcie planety, powodując zafałszowanie wyliczeń opartych na tempie oziębiania się roztopionej magmy. Był to pierwszy udany przypadek zastosowania argumentu "antropicznego" - przewidywania cech i struktury świata na podstawie faktu istnienia życia na Ziemi."
Obecność struktur nieprzystosowawczych w przyrodzie
Wiele struktur lub narządów wydaje się zbyt wielkich, zbyt rozwiniętych, zbyt wybujałych jak na potrzeby ich posiadaczy. Ciosy mamutów, ogromne kły tygrysów szablozębnych, majestatyczne poroże jeleni olbrzymich - wszystko to podawano jako przykład przerośniętych organów, które tłumaczono utrzymywaniem się kierunkowych i sterowanych wewnętrznymi siłami tendencji (tzw. ortogeneza), a nie działaniem doboru naturalnego. Dobór bowiem, dowodzono, eliminuje wszystko, co odbiega od optymalnych rozwiązań - a co jest optymalnego w konieczności noszenia na głowie gigantycznego i ciężkiego poroża, w dodatku co roku - jak to u jeleni - budowanego na nowo i co roku zrzucanego. Darwin miał kłopot z takimi argumentami - częściowo tłumaczył je działaniem doboru płciowego (walki samców, wybór samicy), częściowo odwoływał się do nieznanych jeszcze korzyści, których po prostu nie umiemy dostrzec. Do dziś jest to problem nie w pełni zrozumiały - dobór płciowy, rytualne walki wewnątrzgatunkowe czy "wyścig zbrojeń" wymieniane są jako standardowe wyjaśnienie, ale nikt już nie mówi o narządach przerośniętych ani o bezwładności procesów ewolucyjnych.
Milowe kroki ewolucjonizmu od XVII wieku do czasów Karola Darwina
XVII wiek
Nicolaus Steno (1638-1686) duński przyrodnik, pod koniec życia biskup, od niedawna święty! Dowodził, że znajdowane w skałach formy przypominające różne morskie organizmy są w rzeczywistości szczątkami twardych części szkieletowych żyjących kiedyś stworzeń. Problem, który rozwiązał w swym dziele "Prodromus..." (1669) może wydać nam się błahy ("jak twarde mogło znaleźć się w twardym" - czyli skamieniałości w skałach), ale przecież myśl, że lita skała występująca wysoko w górach była kiedyś miękkim osadem na dnie morza, wcale nie jest oczywista.
John Ray (1627-1705) "Arystoteles angielskiej nauki", pokazał ("Wisdom of God", 1691) wszechobecność przystosowań (adaptacji) w przyrodzie. Każdy narząd, każda struktura, nawet każde zachowanie jest funkcjonalne, tzn. służy do sprawnego wykonywania określonych czynności, a tym samym zwiększa szanse przeżycia osobnika. To Ray jako pierwszy porównał ludzkie oko do urządzenia optycznego i on też użył metafory, zwykle łączonej z nazwiskiem późniejszego o 100 lat Williama Paleya ("Natural Theology", 1802): znalazłszy zegarek na plaży, musimy pomyśleć o zegarmistrzu, widząc "żywy mechanizm" zwierzęcia, musimy się odwołać do jego projektanta (Stwórcy). Darwin wychował się na Paleyu, a problem adaptacji uznał za kluczowy, zamienił tylko projektanta na dobór naturalny. Zauważył też, że przy całej precyzji przystosowań zawierają one zbyt wiele błędów i "niedoróbek", by można je było uznać za realizację doskonałego planu.
XVIII wiek
James Hutton (1725-1797) Szkocki geolog wprowadził pojęcie odwieczności czasu do dziejów Ziemi ("brak śladów początku i brak widoków na zakończenie" - to najsłynniejsze jego zdanie zamykające wielkie dzieło "Theory of the Earth", 1795) i pojęcie aktualizmu do geologii ("teraźniejszość jest kluczem do przeszłości"). Odtąd można będzie mówić o historii Ziemi (a więc i życia), co przy popularnej w wielu ówczesnych kręgach teorii "młodej Ziemi" (liczącej sobie kilka tysięcy lat) było wykluczone. Wykluczona też była wszelka myśl ewolucyjna - przejście "od ameby do człowieka" wymaga z pewnością wielu milionów, a nie paru tysięcy lat.
Georges Buffon (1707-1788) dzielił dzieje Ziemi na sześć "epok" (w dziele "Les Epoques de la nature", 1778), pisał też, że nasza planeta narodziła się jako roztopiona kula, a później stygła - stąd kiedyś stworzenia ciepłolubne zamieszkiwały nawet obszary podbiegunowe, gdy dziś są tylko w tropikach. Warunki naturalne wpływają na żywe organizmy i mogą je (w ograniczonym zakresie) kształtować.
Początek XIX wieku
William Whewell (1794-1866) twierdził, że cały Wszechświat pełen jest niezamieszkanych światów (planet), bo na każdym z nich panują inne warunki, a tylko specyficzna ich kombinacja zapewnia możliwość powstania życia. W naszych czasach do tezy tej wrócą rzecznicy tzw. zasady antropicznej.
Jean Baptiste Lamarck (1744-1829) ogłosił pierwszą całościową teorię ewolucyjną ("Philosophie Zoologique", 1809). Jedne gatunki zmieniają się z czasem w inne, a motorem tych zmian jest wewnętrzny pęd do doskonałości, zakłócany przez przystosowania do lokalnych i zmieniających się warunków środowiska. W ciągu życia każdego organizmu środowisko wywołuje zmiany przystosowawcze, przekazywane następnie kolejnym pokoleniom ("dziedziczenie cech nabytych"). Często używane narządy z czasem się rozrastają, nieużywane - podlegają atrofii i zmiany te są dziedziczne. Żaden z tych mechanizmów nie znalazł potwierdzenia w późniejszych badaniach. Lamarck uważał też, że zmiany środowiskowe nie są gwałtowne, więc wszystkie organizmy mają czas, by się do nich dostosować. Dlatego gatunki nie wymierają, a jedynie przekształcają się w inne, lepiej przystosowane i jednocześnie wyższe. Te, które nie nadążają za zmianami, też mogły przetrwać, przenosząc się po prostu w niedostępne miejsca (np. w głębiny oceanu). Lamarck mylił się również i w tym względzie. Mimo to jego poglądy nt. dziedziczenia cech nabytych i stałego postępu w ewolucji wracają echem przez cały XIX i w początkach XX wieku; łączone są pod zbiorczą nazwą neolamarkizmu.
Georges Cuvier (1769-1832) wielki przeciwnik Lamarcka, dowiódł ponad wszelką wątpliwość, że w przeszłości żyły gatunki, które już nie istnieją. Opisane przez niego syberyjskie mamuty i amerykańskie mastodonty były zbyt wielkie, by mogły przeżyć gdzieś na Ziemi niezauważone (to samo dotyczyło późniejszych odkryć dinozaurów i innych gadów mezozoiku). Pojęcie wymierania łączył Cuvier z katastrofami, które okresowo dotykały Ziemię i niszczyły znaczną część zamieszkujących ją organizmów. Cuvier pokazał też, że w obrębie większych typów zwierząt (kręgowców, mięczaków, stawonogów itp.) poszczególne narządy i części ciała mają wspólny "plan budowy", choć niekoniecznie muszą być podobne i pełnić te same funkcje. Skrzydło ptaka, płetwa delfina i ręka człowieka spełniają to kryterium (są więc homologiczne), natomiast skrzydła ptaka i motyla są już tylko podobne (analogiczne), ale mają różne plany budowy. Stąd już tylko krok do pojęcia wspólnoty pochodzenia, a więc - ewolucji. Tego kroku Cuvier jednak nie uczynił.
Louis Agassiz (1807-1873) szwajcarski przyrodnik wykazał, że w niedalekiej przeszłości Europę i Amerykę Północną pokrywały ogromne czapy lodowe, a osady, które uważano za ślady potopu są w istocie pozostałościami lądolodów. W dziejach Ziemi zdarzały się więc wielkie katastrofy i to one mogą być odpowiedzialne za wymieranie gatunków.
Karl von Baer (1792-1876) z Dorpatu (dziś Tartu, Estonia) badał rozwój zarodkowy (ontogenezę) różnych kręgowców i stwierdził, że wszystkie one przechodzą przez wspólne stadia, zanim przyjmą postać właściwą danemu gatunkowi, rodzajowi czy rodzinie. Rozwijający się człowiek najpierw jest "ogólnie kręgowcem", potem "ogólne ssakiem", "ogólnie naczelnym" i dopiero na końcu staje się przedstawicielem Homo sapiens, a wreszcie i konkretną osobą. W Niemczech Johann Meckel, Lorenz Oken i inni twierdzili, że w ontogenezie zarodki powtarzają etapy, przez które przeszli przodkowie dzisiejszych gatunków - rozwijający się człowiek jest "po drodze" bezkręgowcem, rybą, płazem, gadem, ssakiem, małpą i wreszcie Homo sapiens. Po latach tezę tę spopularyzuje Ernst Haeckel (1834-1919) w swym słynnym prawie biogenetycznym ("ontogeneza powtarza filogenezę"). Nasza historia zapisana jest w naszych komórkach i każdy z nas przeżywa ją wciąż na nowo. Teza ta, tylko częściowo prawdziwa, odegrała ogromną rolę w dziejach ewolucjonizmu.

Druga połowa XIX wieku
Alfred R. Wallace (1823-1913) napisał pracę nt. doboru naturalnego (1858) i przesłał ją Darwinowi do przeczytania. Ten dostrzegł, że kto inny wpadł na jego Tajemnicę Tajemnic, nad którą pracował od 20 lat. Za namową przyjaciół dołączył do pracy Wallace'a swój krótki tekst na ten temat i uczeni opublikowali razem obie prace, w których ogłosili rozwiązanie wielkiej tajemnicy. W rok później ukaże się epokowa książka Darwina. Wallace do końca życia pozostanie żarliwym darwinistą, stając się czołowym popularyzatorem myśli ewolucyjnej. Z czasem jednak zacznie twierdzić, że fenomen człowieka nie daje się w pełni wyjaśnić na gruncie teorii doboru naturalnego (i trzeba odwołać się do "wyższej siły duchowej"), przez co popadnie w konflikt z Darwinem i wieloma innymi ewolucjonistami.
1859 - Publikacja "O powstawaniu gatunków..." Darwina. Cały nakład (1250 egzemplarzy, po 15 szylingów - ok. 30 dzisiejszych funtów - za sztukę) został wykupiony już pierwszego dnia sprzedaży.
Milowe kroki ewolucjonizmu od czasów Karola Darwina po dzień dzisiejszy

Wiek XIX
Gregor Mendel (1822-1884), czeski mnich. Odkrywa w swych doświadczeniach nad dziedziczeniem cech u grochu, że cechy przekazywane między pokoleniami dziedziczone są poprzez swoiste "czynniki" (wg dzisiejszej nomenklatury - geny), przy czym oboje rodzice przekazują czynnik określający daną cechę, ale tylko jeden z nich ("dominujący") może się w nowym pokoleniu uzewnętrznić (późniejsze doświadczenia pokazały, że czasem zdarza się wspólna ekspresja "czynników" - wtedy powstają cechy o charakterze pośrednim). Tezy Mendla mogłyby wspomóc Darwina w jego dysputach z krytykami (którzy mówili, że nowe cechy - mutacje - nie mogą się utrwalać, gdyż "rozpływałyby się" w morzu gatunkowego standardu), ale pozostają niezauważone przez kilkadziesiąt lat. "Odkrywają" je dopiero w roku 1900 Hugo de Vries (1848-1935) i William Bateson (1861-1926), choć przedstawiają je jako argument na rzecz tezy o skokowym powstawaniu nowych gatunków (tzw. mutacjonizm).
August Weismann (1834-1914). Niemiecki biolog obcina ogony myszom i stwierdza, że mimo ponawiania tych zabiegów w kolejnych pokoleniach, wciąż rodzą się myszy o normalnej długości ogonów. Mówiono potem, że mógł sobie oszczędzić wysiłku i straconego czasu - obrzezanie, praktykowane m.in. przez Żydów od tysięcy lat, dostarcza dokładnie takich dowodów, których poszukiwał - chłopcy wciąż rodzą się z napletkiem i nikt się nie spodziewa, że będzie inaczej. Cechy nabyte za życia nie są więc dziedziczone. Weismann stwierdza też, że wszystkie komórki ciała, poza rozrodczymi, są śmiertelne; tylko jaja i plemniki stanowią pomost między pokoleniami. Tak rodzi się koncepcja komórek szlaku płciowego i komórek szlaku somatycznego.

Początek XX wieku
Po okresie odejścia od darwinizmu i rozwoju niedarwinowskich teorii ewolucji (neolamarkizm, ortogeneza, mutacjonizm) następuje powrót do tradycji darwinowskiej (powolna ewolucja, dobór osobniczy jako źródło nowości), wzmocnionej nowymi odkryciami nad genetyczną naturą dziedziczenia. Rodzi się tzw. nowa synteza (syntetyczna teoria ewolucji), zwana też neodarwinizmem. Wielcy jej twórcy - G. G. Simpson, E. Mayr, T. Dobzhansky, R.A. Fisher czy J.B.S. Haldane zajmują poczesne miejsce w panteonie współczesnej nauki. Dobór naturalny, wybierający pomiędzy drobnymi mutacjami genowymi, uznany zostaje za podstawowy, lub nawet jedyny, mechanizm ewolucji, a ewolucja sprowadzona do procesu zmian proporcji udziału poszczególnych genów na poziomie całej populacji (lub gatunku). To tzw. myślenie populacyjne uznano za najważniejszy wkład teorii syntetycznej do ewolucjonizmu.

Druga połowa XX wieku
V.C. Wynne-Edwards pisze książkę na temat tzw. doboru grupowego (1962) - dowodzi w niej, że osobniki mogą poświęcać swe genetyczne interesy "dla dobra gatunku" (np. gdy grozi głód i zagęszczenie). Teza ta, intuicyjnie dla wielu zrozumiała, jest nie do obrony na gruncie darwinizmu: osobnik-egoista zawsze wygra z altruistami, gdyż korzystając z ich "poświęceń" będzie lepiej odżywiony i spłodzi liczniejsze potomstwo, któremu przekaże swe "geny egoizmu". W efekcie - geny te wyprą pozostałe. Zaczyna się dyskusja nad "poziomami selekcji" - co właściwie wybiera dobór naturalny (coraz lepsze cechy, coraz większą płodność?) i kogo faworyzuje (poszczególne osobniki, gatunki, a może pojedyncze geny?). Popularność zdobywa pogląd, że jeśli cokolwiek podlega kopiowaniu (jest replikatorem) i zmienności (mutacji) będzie, z konieczności, podlegać ewolucji: bo sprawniejsze replikatory będą powielać się szybciej, aż w końcu wyprą mniej sprawne. Replikatorami są oczywiście osobniki, ale mogą być nimi też same geny, a nawet niekodujące niczego (ale powielające się) fragmenty DNA. Tak rodzi się pojęcie doboru na różnych poziomach i często stosowany termin samolubności: samolubny DNA, samolubny gen, samolubny osobnik, samolubny superorganizm (np. rój pszczół), czasem też - samolubny gatunek.
William Hamilton (1964). Na fali dyskusji wywołanej tezami Wynne-Edwardsa wprowadza pojęcie doboru krewniaczego - moje geny mogę przekazywać wprost potomstwu, ale mogę też robić to samo, pomagając mym krewnym, którzy mają te same geny co ja (w różnych proporcjach: z rodzicami i rodzeństwem stopień pokrewieństwa wynosi 1/2, z kuzynami - 1/4). Zależnie od sytuacji może bardziej opłacać się inwestować we własne potomstwo lub w potomstwo rodziców lub rodzeństwa. Hamilton powie prowokacyjnie: uratowanie życia bratu jest genetycznym ekwiwalentem uratowania życia dwóm kuzynom pierwszego stopnia lub czterem kuzynom drugiego stopnia, itd.
Richard Dawkins (autor pojęcia "samolubny gen") powiada, że ewolucja darwinowska ma charakter uniwersalny, jak prawo ciążenia - jeśli gdziekolwiek we Wszechświecie istnieje życie to, z konieczności, podlega ono takiej darwinowskiej ewolucji. Dawkins wprowadza też pojęcie fenotypu rozszerzonego - geny oddziałują na cechy organizmów (fenotypów), ale niekoniecznie muszą to być (choć zwykle są) "własne" fenotypy: pasożyt może zmieniać zachowania zaatakowanego gospodarza, tak by ten realizował "interesy" pasożyta, kukułka może wykorzystywać wrodzony ptakom instynkt opieki nad pisklętami do podrzucania swoich jaj do cudzych gniazd. W ewolucji liczy się tylko interes genów - gdy tym uda się "podczepić" pod metabolizm obcego organizmu, mogą odnieść sukces; tym samym ów obcy organizm staje się "rozszerzonym fenotypem" zwycięskich genów.
Edward Wilson pisze książkę "Sociobiology - the New Synthesis" (1975), w której opisuje zachowania społeczne w kategoriach interesów genowych; w następnej książce "O naturze ludzkiej" (1978) pokazuje, że również zachowania człowieka można z powodzeniem interpretować w kategoriach socjobiologicznych.
Wprowadzenie teorii gier do ewolucjonizmu. Współzależności między osobnikami można rozpatrywać jako rodzaj gry, w której gracze kalkulują, co im się bardziej opłaca: współpraca, otwarty konflikt, pomoc wzajemna, agresja. Pojawia się ważne pojęcie strategii ewolucyjnie stabilnej.
Lynn Margulis ("Symbiosis in Cell Evolution", 1981) stwierdza, że w odległej przeszłości doszło do trwałej symbiozy różnych komórek bakteryjnych, i powstania większych tworów o charakterze osobników wyższego rzędu. Ta tzw. teoria endosymbiozy tłumaczy powstanie komórek eukariotycznych jako konglomeratów żyjących kiedyś wolno bakterii - takie organelle komórkowe jak mitochondria czy chloroplasty byłyby potomkami pochłoniętych kiedyś, lecz niestrawionych bakterii!
Leigh van Valen odkrywa, że ewolucja w przyrodzie prowadzi do nieustannej ewolucji wzajemnie wpływających na siebie gatunków. Nawet jeśli środowisko nieożywione pozostaje bez zmian, gatunki muszą stale się zmieniać, gdyż inne gatunki stwarzają stały nacisk, wymuszający na nich dokonywanie wciąż nowych "wynalazków". I zmiany te dokonują się nie po to, by wygrać z innymi, ale by z nimi nie przegrać. Jak w polityce - dwa wrogie sobie mocarstwa muszą stale się zbroić, by móc się wzajemnie odstraszać, nie po to, by się ostatecznie zniszczyć. W toku ewolucji drapieżniki i ofiary, pasożyty i gospodarze, wzajemnie na siebie wpływały, wciąż doskonaląc mechanizmy ataku i obrony. Siła, oszustwo, szybkość, zwinność, odporność, czujność, agresja, przebiegłość - wszystko to arsenał nieustannie doskonalonych środków pozwalających przeżyć w świecie, gdzie każda porażka i każdy fałszywy krok mogą być od razu wykorzystywane przez konkurencję. W świecie ewolucji nie można spocząć ani na chwilę, bo inni nam na to nie pozwolą. Jak mówiła Czerwona Królowa w "Alicji z Krainy Czarów" - musisz biec jak najszybciej potrafisz, by pozostawać wciąż w tym samym miejscu. Być może postęp w dziejach życia - jeden z najżywiej dyskutowanych problemów ewolucjonizmu - dokonuje się właśnie za sprawą "Czerwonej Królowej" i "wyścigu zbrojeń".
G.C. Williams i R.M. Nesse w książce "Evolution and Healing" (1995) podsumowują dokonania rozwijającej się w ostatnich latach tzw. medycyny darwinowskiej, opierającej się na koncepcji samolubnego genu, socjobiologii i rozszerzonego fenotypu. Na problem choroby patrzeć trzeba jako na konflikt interesów genowych chorego i patogenów, a przebieg choroby rozpatrywać jako ukształtowaną ewolucyjnie odpowiedź na wynikające z tego konfliktu zagrożenia. Część objawów (np. gorączka) może być w interesie chorego, część (np. kichanie, biegunka) jest na rękę zarazkom (które w ten sposób znajdują drogę do zarażania innych osobników) i trzeba umieć odróżniać jedne od drugich. Niedomagania mogą być rezultatem "zaszłości historycznych" gatunku, np. płaskostopie czy ból krzyża u człowieka jako konsekwencje niedawnego przyjęcia postawy pionowej.

Amotz Zahavi, izraelski biolog, ogłasza tzw. zasadę handicapu, która pozwala na rozwiązanie zagadki, nurtującej kiedyś Darwina i wielu późniejszych ewolucjonistów: dlaczego samice wybierają często samce o cechach skrajnie niekorzystnych - jaskrawych kolorach, kosztownych ornamentach, skłonności do głośnego śpiewu ("The Handicap Principle: A Missing Piece of Darwinism", 1999). Sam fakt istnienia zasadniczej asymetrii wyglądu i zachowań samic i samców jest zrozumiały (samiec znacznie mniej inwestuje w potomstwo i może zapłodnić właściwie nieograniczoną liczbę samic - stąd by zostać ojcem, musi się czymś wykazać przed samicą, gdyż w przeciwnym razie ubiegną go inne samce) - skąd się jednak biorą te dziwaczne preferencje samic? Dlaczego samice utrudniają życie swym potencjalnym partnerom? Zahavi twierdzi, że samica, wybierając ojca swych dzieci, wybiera w istocie nie partnera, lecz jego geny, bo tylko one zostaną, gdy partner, jak bywa, zostawi ją przy najbliższej okazji wraz z potomstwem. Genów jednak nie widać i samiec, chcąc pokonać konkurentów, musi je zareklamować. Jego nieraz wybujałe ozdoby są taką właśnie reklamą - kup moje geny, bo są lepsze od innych. Która reklama jest wiarygodna? Ta, powiada Zahavi, która nie może kłamać. Naprawdę zdrowy i silny jest nie ten, kto najgłośniej reklamuje swe przymioty, ale ten, kto potrafi obarczyć się dodatkowymi kłopotami (handicapem) i mimo to pozostać w dobrym zdrowiu. Piękno jest czymś szczególnie kosztownym - bo jego utrzymanie wymaga iście końskiego zdrowia (w szczególności odporności na pasożyty i choroby). To nie kaprys, ale żelazna logika kieruje więc żeńskimi wyborami - handicap jest najlepszą gwarancją wiarygodności partnera.
Dinozaury, mówiąc między nami lat, mogły być stałocieplne, tak jak dzisiejsze ssaki i ptaki. Rozpoczyna się trwający do dziś "gorący spór nad ciepłokrwistymi dinozaurami". Jeśli bowiem dinozaury dorównywały ssakom tzw. stopniem ewolucyjnego zaawansowania, to rzuca to nieoczekiwane światło na mechanizmy ewolucji i problem postępu w dziejach życia na Ziemi. Wymarcie dinozaurów, ten ulubiony symbol zwycięstwa form wyższych (ssaków) nad niższymi, okazuje się raczej gromem z jasnego nieba, wybierającym na chybił trafił swe ofiary (jeśli nie wręcz niszczącym "wyżej zaawansowanych"). Pojawia się, bardzo ważny dziś, wątek przypadkowości ewolucyjnych wyborów - ewolucja jest niepowtarzalna, a jej ponowny przebieg dałby każdorazowo zupełnie inne rezultaty.
Walter i Luis Alvarezowie znajdują w skałach (1979) z pogranicza kredy i trzeciorzędu (sprzed 65 milionów lat) ślady zderzenia (impaktu) Ziemi z wielkim ciałem kosmicznym. Na tej podstawie formułują scenariusz tzw. nocy impaktowej, mającej tłumaczyć zagładę dinozaurów i wielu innych form życia. Prowadzi to do swoistego odrodzenia katastrofizmu w geologii (neokatasftrofizm).
James Lovelock występuje z koncepcją Gai ("Gaia: A New Look at Life on Earth", 1979), zgodnie z którą warunki na Ziemi kształtowane są za sprawą i w interesie zamieszkujących naszą planetę organizmów. W myśl tej koncepcji biosfera jest samoregulującym się superorganizmem, w którym działalność bakterii, grzybów, roślin i zwierząt wpływa na takie aspekty ziemskiego środowiska, jak klimat, stężenie gazów atmosfery, zasolenie oceanów, a nawet skład skał litosfery. Hipoteza Gai przyśpiesza badania nad znaczeniem globalnych relacji między życiem na Ziemi a jego abiotycznym środowiskiem.
Według jakich praw i zasad przebiega ewolucja? Istnieje ich wiele: prawo Dolla, Cope'a, Dany, Haeckla oraz zasada postępowej ewolucji. Tak naprawdę jednak niczego nie można być pewnym i wszystko może się zdarzyć.
Ewolucjonizm jest nauką historyczną i zajmuje się wydarzeniami jednostkowymi - takimi, które zdarzyły się tylko raz. Tym różni się od fizyki czy chemii, które operują procesami powtarzalnymi (i powtarzanymi) i od matematyki czy logiki, których materią są abstrakcyjne, a więc też powtarzalne (w umyśle) byty. Tam gdzie jest powtarzalność, możliwe jest też ustalanie praw, według których procesy te muszą się odbywać, a stąd i możliwość przewidywania przyszłości. Wiadomo, dokąd poleci kula armatnia, zanim jeszcze zostanie wystrzelona, a zaćmienie Słońca można przewidzieć na tysiące lat naprzód i z dokładnością do sekundy. W ewolucji można tylko konstruować możliwe scenariusze wydarzeń (przeszłych i przyszłych), można z chaosu zaszłych zdarzeń próbować odczytać generalne prawidłowości i tendencje. Tzw. prawa ewolucji, które próbowano nieraz formułować, były w najlepszym razie takimi właśnie tendencjami, w najgorszym - narzucaniem naszych oczekiwań niepoznawalnej do końca rzeczywistości, która tych oczekiwań nie jest w stanie spełnić.

Prawo Dolla - prawo nieodwracalności ewolucji
Sformułował je paleontolog belgijski Ludwik Dollo (1857- 1931). Mówi ono, że ewolucja się nie powtarza - ani istniejące kiedyś gatunki, ani narządy czy inne części ciała nie mogą powrócić w tej samej formie, w jakiej kiedyś występowały. A więc: "co się stało, to się nie odstanie". Nawet jeśli nowo powstały gatunek (czy narząd) łudząco przypomina swojego odpowiednika z dalszej lub bliższej przeszłości, nie jest to już nigdy ten sam gatunek ani ten sam narząd, a podobieństwa są często powierzchowne. Na przykład delfiny przypominają ryby i są podobne do żyjących w erze mezozoicznej ichtiozaurów, ale w budowie wewnętrznej delfinów widzimy wyraźnie cechy odziedziczone po lądowych ssakach, w budowie ichtiozaurów - cechy ich lądowych gadzich przodków, a budowa ryb wykazuje pierwotne przystosowania do życia w wodzie.Wielu paleontologów mylnie interpretowało prawo Dolla jako postulat kierunkowości zmian ewolucyjnych, ale to nieporozumienie: ewolucja jest nieodwracalna, ale może zawracać. Więcej nawet: właśnie takie ewolucyjne powroty (wtórnie bezlotne ptaki, wtórnie morskie gady czy ssaki, czy wreszcie - to ulubiony przykład samego Dolla - żółwie przechodzące w toku ewolucji kilkakrotnie z lądu do morza i z powrotem) są najlepszym testem prawdziwości tego prawa - na każdym etapie dziejów rodowych powinny być czytelne ślady utraconej przeszłości. Rodzimy się zawsze z bagażem historii i nie możemy się od niego nigdy uwolnić.

Prawo Cope'a - prawo niewyspecjalizowanych.
Edward Cope (1840-1897) był wybitnym paleontologiem amerykańskim z końca ubiegłego wieku, wsławionym głośną "wojną o dinozaury", jaką prowadził ze swym zagorzałym rywalem, Othnielem Marshem. W tej wojnie obie strony nie przebierały w środkach, a niektóre potyczki zakończyły się na sali sądowej. Cope twierdził, że w dziejach ewolucyjnych formy założycielskie długich linii rodowych były zwykle zwierzętami małymi i niewyspecjalizowanymi, z których powstawały formy duże i wyspecjalizowane. Przodkowie słoni byli mali i nie mieli trąby, przodkowie nosorożców byli równie mali i nie mieli rogów, i podobnie było z przodkami wielkich dinozaurów i innych dużych zwierząt. Wieloryby zaczynały swą ewolucyjną karierę jako drobne formy lądowe, a skończyły jako morskie giganty, konie były kiedyś pięciopalczastymi karzełkami, dziś mają po jednym palcu na każdej kończynie i osiągają duże rozmiary. Więc prawo Cope'a działa? Niezupełnie. Dzisiejsze pancerniki są bladym wspomnieniem żyjących jeszcze niedawno na Ziemi chodzących czołgów - gliptodontów, dzisiejsze leniwce to miniaturki w porównaniu z plejstoceńskimi megateriami. Współczesne myszy czy nietoperze nie są ani trochę większe niż myszy i nietoperze żyjące przed 40 milionami lat, a jaszczurki, żółwie czy krokodyle nie wydają się ani trochę bardziej wyspecjalizowane niż ich mezozoiczni przodkowie. Prawo Cope'a jest tylko statystycznym uogólnieniem; tam gdzie duże rozmiary i ścisła specjalizacja przynoszą korzyść - jest prawdziwe, ale w przyrodzie opłacają się najrozmaitsze rozwiązania i wielkość może być pożądana tylko w niektórych, ale nie wszystkich przypadkach. Wielkość pasożytów wewnętrznych zależy od możliwości zaatakowanych przez nie zwierząt, a ich specjalizacja polega na uproszczeniu budowy i funkcji - większość ważnych życiowo funkcji i tak wykonuje za nie gospodarz. Bakterie są od miliardów lat mikroskopijnej wielkości i nic nie wskazuje, by kiedykolwiek miały zwiększyć swe rozmiary.

Prawo Dany - zasada encefalizacji
Żyjący w XIX wieku amerykański geolog James Dana (1813- 1895) uważał, że z upływem czasu zwierzęta stają się coraz inteligentniejsze, a ich mózgi - coraz większe (rośnie stosunek masy mózgu do masy ciała, zwany encefalizacją). To "prawo" ma długą historię w ewolucjonizmie - już w początkach XIX wieku Lamarck mówił zasadniczo to samo. Również współcześnie wielu ludzi uważa, że co jak co, ale akurat mózg powinien stawać się z czasem coraz sprawniejszy, a to oznacza również (choć nie tylko) - coraz większy. Wszystkie zwierzęta zawsze były dobrze przystosowane do swych warunków życia, ale nieustanny "wyścig zbrojeń" między drapieżnikami a ich ofiarami wymuszał na wszystkich uczestnikach tego wyścigu wzrost takich cech, jak szybkość i sprawność, co zawsze znajdowało odbicie w wielkości narządu kontrolującego wszystkie te osiągnięcia - mózgu. Gdyby dzisiejsze drapieżniki przenieść do początków ery kenozoicznej, stałyby się niezwyciężonym postrachem ówczesnych roślinożerców i rychło doprowadziłyby je do zagłady, a gdyby roślinożerców sprzed milionów lat przenieść do dzisiejszego świata, ich ociężałość i nieporadność byłaby oczywista dla każdego (a dla drapieżników w szczególności). A jednak "prawo Dana" nie zawsze obowiązuje - np. wspomniane już pasożyty z pewnością nie odznaczają się wybitną inteligencją.

Prawo Haeckla - prawo rekapitulacji
Prawo to, zwane biogenetycznym, albo prawem rekapitulacji, nawiązuje do żywych już w początkach XIX wieku poglądów (którym hołdował np. Johann Wolfgang Goethe, zbyt mało znany ze swych biologicznych, a nawet ewolucyjnych prac i zapatrywań), według których w rozwoju osobniczym człowieka (do którego zrazu odnoszono głównie te poglądy) płód przechodzi przez coraz "wyższe" stadia: pierwotniaka, bezkręgowca, ryby, płaza, gada, ssaka, małpy. Miało to wskazywać na wyjątkowe i najwyższe miejsce człowieka wśród istot żywych, rychło jednak zostało rozszerzone i na inne grupy organizmów i powiązane z gromadzonymi wówczas danymi paleontologicznymi, sugerującymi, że ta kolejność rozwoju płodowego odpowiada kolejności pojawiania się odpowiednich grup w dziejach Ziemi. Choć zrazu nie wiązano tych obserwacji z koncepcją transmutacji gatunków, ktoś musiał wpaść na ten narzucający się pomysł - tym kimś był Robert Chambers, twórca pierwszego systemu ewolucyjnego w Anglii i autor bardzo poczytnej, choć przezornie anonimowo wydanej książki "Vestiges of the Natural History of Creation" (1844). W dwadzieścia lat później Ernst Haeckel sformułował tę myśl w duchu rodzącego się darwinizmu, nadając jej formalną nazwę naukową (rekapitulacja) i nośną, bo lapidarną definicję: ontogeneza powtarza filogenezę (tzn. rozwój osobniczy powtarza historię rodową). Prawo to przez dziesięciolecia uważane było za jedną z najważniejszych zasad biologii ewolucyjnej, porównywane swą powszechnością i znaczeniem do prawa ciążenia Newtona. Haeckel miał sporo racji. Nasza historia tkwi w nas, zapisana w sekwencjach genów, tych samych, których używali nasi gadzi przodkowie w mezozoiku i nasi jeszcze odleglejsi rybi antenaci w erze paleozoicznej. Jesteśmy nie tylko ukształtowani przez historię, jesteśmy poniekąd jej żywym streszczeniem - w ciągu dziewięciu miesięcy rozwoju płodowego powtarzana jest, w skrócie i niedokładnie, liczą- ca setki milionów lat historia naszego rodu. Ale właśnie - niedokładnie. Choć liczne atawizmy występujące przejściowo w rozwoju zarodkowym wielu organizmów (np. obecność łuków skrzelowych, dodatkowych sutek czy ogona u zarodka człowieka) są oczywistym wspomnieniem dalszej i bliższej przeszłości, to możliwe są też najrozmaitsze modyfikacje kolejności i tempa pojawiania się cech pochodzących z różnych etapów rozwoju rodowego (tzw. heterochronia), a nawet swoiste ewolucyjne powroty, gdy rozwój płodu - zatrzymany przed swym "normalnym" terminem - odrzuca jakby część swej historii, rozpoczynając nowe dzieje od etapu, który zdawał się bezpowrotnie miniony. Pod koniec XIX wieku W. Garstand stwierdził, że tak właśnie - przez zatrzymanie cech młodocianych u osobników dorosłych (tzw. pedomorfoza i neotenia) - mogą powstawać wielkie innowacje ewolucyjne. W ten sposób tłumaczył np. powstanie kręgowców, a późniejsi badacze, jak Otto Schindewolf, uznali wręcz neotenię za powszechny mechanizm powstawania wielu ważnych grup organizmów (np. owady miały się narodzić z larw wijów). Dziś wiemy, że w rozwoju organizmów obok niezaprzeczalnych przypadków częściowej rekapitulacji spotkać można też przejawy najrozmaitszych odmian heterochronii, a prawo Haeckla, inaczej niż prawo Newtona, nie odzwierciedla, bo nie może odzwierciedlać, powtarzalnego i niezmiennego przebiegu ewolucji.

Zasada postępowej ewolucji
Wszystkie wymienione wyżej "prawa" wiążą się z przekonaniem, że ewolucja jest postępowa, a jej wybory zmierzają do wzrostu doskonałości zamieszkujących Ziemię organizmów. Organizmy stają się z czasem coraz większe, coraz sprawniejsze, coraz inteligentniejsze, a ogólny "poziom życia" na Ziemi (jakkolwiek definiowany) stale wzrasta. Tak sądzi większość ludzi, ale i to nie wydaje się prawdą. Był to kluczowy problem już w czasach Darwina (który zresztą wypowiadał się niekonsekwentnie na ten temat) i łączył się nieraz z przekonaniem, że ten pęd ku doskonałości zaowocował w dziejach powstaniem najdoskonalszego ze wszystkich gatunku - człowieka. Dziś ewolucja się skończyła (czy tak jest w istocie, to inny kontrowersyjny temat), bo nic doskonalszego od człowieka nie istnieje, a przynajmniej nie umiemy sobie nic takiego wyobrazić. Czy ewolucja jest postępowa? Poniekąd tak - dobór naturalny faworyzuje wszak zawsze formy "lepsze" od konkurencji, a i "wyścig zbrojeń" między różnymi liniami organizmów (drapieżnikami i ofiarami, pasożytami i gospodarzami, patogenami i istotami przez nie zarażanymi) wymusza na wszystkich coraz lepsze odpowiedzi na coraz to nowe wyzwania. Problem w tym jednak, że te odpowiedzi mogą być bardzo różne, a wielkość, siła i szybkość mogą być w konkretnych warunkach równie dobrym rozwiązaniem jak drobne rozmiary i redukcja narządów lub zmysłów. Żyjące w jaskiniach lub pod ziemią organizmy tracą zwykle wzrok, formy pasożytnicze pozbywają się wielu wcześniejszych osiągnięć, "podczepiają się" pod metabolizm gospodarza, korzystając z jego, a nie własnych sprawności. Być może gigantyczne dżdżownice z nogami i oczami byłyby w jakiś sposób "wyższe" i bardziej postępowe od tych, które znamy, ale ani wielkość, ani długie nogi, ani sokoli wzrok nie są im do niczego potrzebne. W ewolucji premiowana jest zawsze i wszędzie nie postępowość, ale skuteczność, a tę osiągać można w najrozmaitszy sposób.
W ewolucji osobnik sprawny (przystosowany) to taki, który zostawi po sobie największą ilość potomstwa

Najlepiej dostosowany, zwycięzca
Ewolucjoniści rozróżniają wyraźnie dwa podobnie brzmiące i podobnie wyglądające pojęcia: przystosowanie i dostosowanie (fitness). To pierwsze oznacza zdolność organizmów do radzenia sobie z trudami życia: lepiej przystosowany jest ten, kto potrafi lepiej zatroszczyć się o pożywienie, jest silniejszy, bystrzejszy, sprawniejszy. To drugie mówi tylko o jednej sprawności: pozostawienia po sobie maksymalnej liczby kopii swoich genów. Co jest ważniejsze? Najczęściej lepiej przystosowany jest też bardziej fit, a dobór naturalny, premiując fitness, zwiększa też przystosowanie organizmów: lepiej wykarmiony i łatwiej radzący sobie z przeciwnościami organizm pozostawia też po sobie większą liczbę potomstwa. Ale nie musi tak być. Siła i wytrzymałość nie zawsze przesądzają o szansach w grze o życie: podczas wojny lepiej być astygmatykiem i mieć wrodzoną wadę serca, bo wtedy - unikając wcielenia do armii - ma się większą szansę przeżycia. Krzyżówka konia i osła, czyli muł, dziedziczy po obu rodzicach wszystkie ich najlepsze cechy - jest silny jak koń i wytrzymały jak osioł, ma tylko jedną wadę - jest bezpłodny. Nie może więc przekazać swych sprawności potomstwu. "Wszystko można odziedziczyć, poza bezpłodnością", jak powiada Mark Ridley w swej świetnej książce "Czerwona Królowa".

Wielki manipulator
Koncepcja doboru naturalnego stawia przed wszystkimi uczestnikami ewolucji jedno zasadnicze pytanie: kto kogo? Organizmy nie dążą do doskonałości, jak sądził Lamarck i rzesze dziewiętnastowiecznych ewolucjonistów, nie kierują się "dobrem gatunku", jak sądzono jeszcze powszechnie w XX wieku, niczego w istocie nie chcą i nie pragną nawet swojego własnego dobra: jedyne, co nimi powoduje, to konieczność powielania swych genów lepiej od innych, bo jeśli tego nie zrobią, zrobią to ci inni właśnie. "Natura nie jest ani dobra, ani zła, a my tańczymy w takt muzyki, granej nam przez bezduszne geny", napisał kiedyś Dawkins. Nawet nasz intelekt, wspaniałe osiągnięcie ewolucji i powód do dumy gatunku Homo sapiens, nie powstał, jak dowodzą dziś ewolucjoniści, do rozwiązywania problemów i racjonalnego myślenia, ale do przechytrzania innych przedstawicieli naszego gatunku. "Wyprowadzanie w pole innych ludzi, wykrywanie podstępu, wczuwanie się w motywy postępowania bliźnich, manipulowanie ludźmi - oto do czego najczęściej wykorzystujemy naszą inteligencję. Tym, co naprawdę się liczy, nie jest jak bardzo jesteśmy zdolni i mądrzy, tylko o ile zdolniejsi i mądrzejsi jesteśmy od innych", napisał Mark Ridley.
Absolutna doskonałość w przyrodzie nie potwierdza ewolucji, przeciwnie - jest jej zaprzeczeniem
Choć Darwin nazwał swe wielkie dzieło "O powstawaniu gatunków", to w istocie pisał o powstawaniu nowych przystosowań, a nie nowych gatunków. Dobór naturalny to konkurencja między osobnikami, a więc niejako selekcja sprawności - wygrywa ten, kto jest sprawniejszy, a nie ten, kto ustanowi nowy gatunek. Darwin nie wiedział zresztą, jak powstają nowe gatunki (do dziś problem ten budzi wiele dyskusji), ale wiedział, jak rodzą się coraz lepsze adaptacje. Stąd zachwycał się opisami niezwykłych przystosowań - skrzydeł ptaków do fruwania, kończyn małp do wspinania się, oczu człowieka do oglądania świata. Widział w nich, i słusznie, potwierdzenie skuteczności działania doboru naturalnego. Dziś, gdy poznaliśmy nieprawdopodobne zdolności nietoperzy do echolokacji (i niemniej niezwykłe umiejętności ich ofiar - ciem - do zagłuszania wysyłanych przez nietoperze ultradźwięków), gdy poznaliśmy tak zdumiewające rozwiązania "konstruktorskie" roślin, zwierząt, bakterii i grzybów, że stworzyliśmy specjalną naukę - bionikę - do podpatrywania i wdrażania tych doskonalonych przez miliony lat wynalazków przyrody, tym bardziej rozumiemy te zachwyty. A jednak. Absolutna doskonałość w przyrodzie nie potwierdza ewolucji, przeciwnie - jest jej zaprzeczeniem!
Darwin był tego w pełni świadomy - jego mistrz z czasów studiów teologicznych w Cambridge William Paley był autorem prawdziwego kompendium przykładów najpiękniejszych adaptacji w świecie ożywionym i zamieścił je w dziele o charakterystycznym tytule "Teologia natury". Doskonałość jakichkolwiek wytworów organicznego świata wskazuje bowiem na doskonałość ich twórcy (lub Stwórcy), a przecież ślepy dobór naturalny, nieprzewidujący przyszłości i budujący tylko z tego, co akurat jest pod ręką, nie może tworzyć bytów o ponadczasowej doskonałości. Żywe organizmy, zgodnie z tezami Darwina, powinny być tak dobrze przystosowane jak to możliwe w danych warunkach, ale powinny też wykazywać nieusuwalne ślady przebytej historii (które nie muszą, a nawet nie powinny, być pomocne w nowej sytuacji) i wszystkie ograniczenia wynikające z zastosowanych materiałów, niekoniecznie najlepszych do obecnie wykonywanych funkcji. Stąd znaczenie, jakie Darwin przypisywał niefunkcjonalnym już, choć wciąż obecnym pamiątkom przeszłości (narządy szczątkowe, albo rudymenty - np. prątniczki w kwiatach begonii, resztkowe kości palców bocznych u koni, ślepa kiszka i zęby mądrości u człowieka), a także nieobecnym zwykle, bo dawno już utraconym, lecz powracającym niekiedy narządom (tzw. atawizmy - nadmierne owłosienie ciała u człowieka, czy zdarzające się niekiedy przypadki zachowanego ogona u ludzkich noworodków). Również liczne niedoskonałości rozwiązań biologicznych, a nawet jawne niedorzeczności lub absurdy w budowie różnych narządów (nerwy wzrokowe oczu kręgowców położone przed siatkówką, a nie za nią, tak że promienie świetlne muszą przedzierać się przez plątaninę "okablowania" oka, zanim dotrą do warstwy komórek światłoczułych, zamknięcie kanału rodnego kobiety w sztywnym gorsecie kości miednicy, utrudniającym przeciskanie się wielkiej głowy ludzkiego noworodka, krzyżowanie się przewodu pokarmowego i oddechowego w krtani skutkujące niebezpiecznym krztuszeniem się, itp.) nie uszły uwagi ewolucjonistów. Nasze ciała (i ciała innych gatunków) mogą budzić zachwyt wyrafinowaniem swej budowy, ale nie są doskonałe.

Czy tekst był przydatny? Tak Nie
Opracowania powiązane z tekstem

Czas czytania: 41 minut