profil

Recenzja sztuki Remigiusza Brzyka pt. „Mary Stuart”

poleca 87% 102 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

Wszyscy razem wyszliśmy z teatru, a jednak każde z nas szło osobno zatopienie w swoich myślach, odcięte od świata rzeczywistego. Podążając gdzieś na końcu próbowałam wyjść ze stanu dziwnego odrętwienia, w jaki wprawiła mnie sztuka. Inna niż te, które do tej pory oglądałam. Szokująca, wstrząsająca, bulwersująca te słowa pierwsze „zabrzmiały” w mojej głowie. Zaraz jednak zastąpiły je: realizm, jedność z naturą człowieka.
Dramat pt. „Mary Stuart” zaczyna się ciemnością. Nagle gasną światła zapewniające człowiekowi bezpieczeństwo. Liczysz na to, że tak jak zawsze za chwilę zapalą się ponownie, by oświetlić wchodzącego na scenę aktora, ale wcale to nie następuje. Zaczynasz się denerwować, wstrzymujesz oddech, szykujesz się na zagrożenie. Do końca sam nie wiesz, na jakie. Może boisz się, że nagle coś spadnie, nie zauważysz tego i zabije Cię. Może boisz się, że ktoś zza twoich pleców wyskoczy i przestraszysz się tak bardzo, że na całej sali będzie słychać tylko i wyłącznie twój krzyk, a oczy wszystkich zwrócą się ku tobie. Nic się jednak nie dzieje, a na scenie nagle pojawia się małe światełko. Podświadomie wierzysz w to, że podążając za nim odzyskasz spokój i oddech. Oczy wędrują więc za latarnią, którą wnosi aktor. Po chwili widać już dwa żółte światła. Ich barwa jest ciepła i przypomina trochę promienie słoneczne, co rozładowuje stopniowo twoje napięcie. Słuchasz dialogu dwóch ludzi o ich codziennej pracy. Nie odbiega ona wiele od tej z życia przeciętnego człowieka dwudziestego pierwszego wieku. Dzięki temu słodkie bezpieczeństwo powraca. Jednak już wkrótce dowiadujesz się, że na scenie oprócz dwóch mężczyzn jest kobieta skazana na ścięcie, a osoby, które wniosły wraz ze światłem ukojenie dla twojej duszy, to jej kaci. Niezbyt miłe wydaje się to odkrycie, a dalej jest jeszcze gorzej.
Na specjalnie przygotowanym pniu do oddzielenia głowy od reszty ciała wije się w ciężkich bólach fizycznych i psychicznych skazana. Jest to dawna królowa Szkocji, Mary Stuart. Wciągnięta w polityczną grę Elżbiety I, królowej Anglii, zostaje aresztowana. Opuszcza ją służba, a Ci, którzy zostali, „żerują” na jej klejnoty i drogie suknie. Nie ma nikogo, kto mógłby jej pomóc i ulżyć w cierpieniu, prócz kata. Ratunkiem więc jest śmierć. Ucieczka przed nudnym, rutynowym i bezcelowym życiem, co zostało wyeksponowane także przez zachowanie służby w ciągu całej sztuki. Współczujesz Mary, a zarazem myślisz o tym, że Ciebie to też może spotkać. Boisz się, przeraża cię właśnie to w „jesieni życia” i śmierci. Zaczynasz marzyć o tym, żeby w końcu wykonano wyrok, a tu jak na złość królowa ma nowe zachcianki.
Z dialogów jej podwładnych wynika, że ona sama także ma wiele grzechów na sumieniu, choć w lęku przed potępieniem wiecznym kreuje siebie jako świętą męczennicę gotową zginąć w imię Boga. Tłumaczy się, spowiada sama przed sobą. Ty pragniesz jeszcze bardziej jej śmierci. Teraz zdobywasz powód. Ścięła kilku ludzi, służbę traktowała przedmiotowo nie przykładając uwagi nawet do zapamiętania ich imion, wredna jędza, a co niech zginie! Tylu ludzi, przecież przez nią cierpiało. Ile dzieci zostało osieroconych przez swych ojców i matki? Ile kobiet płakało po stracie swych ukochanych? A wszystko za sprawą tej o to siedzącej przed tobą kobiety. Zabić ją, zabić! Błagasz, wręcz o to w swych myślach. Wolisz, żeby ona zginęła niż doskonały ty w twoim mózgu. Aż w końcu cisza. Budzisz się z potwornego koszmaru. Udało się. Mary Stuart nie żyje. Twoich myśli jednak nie przerywa koniec sztuki. To dopiero początek.
Moim zdaniem reżyserowi Remigiuszowi Brzykowi udało się uchwycić całe nasze życie począwszy od narodzin przez chaos, wybór między złem, a dobrem i śmierć, która wydaje się być jedynym sposobem na uwolnienie się od naszego bezsensownego życia. Nie ma w nim żadnych reguł, prócz jednej: po trupach do szczęścia. Niestety wybieramy nie to prawdziwe duchowe szczęście, które trwa wiecznie, lecz łatwe do zdobycia, krótkotrwałe, fizyczne zadowolenie.
Pięknie, ale zarazem przerażająco została także ukazana śmierć przez Halinę Skoczyńską grającą tytułową, główną rolę Mary Stuart. Twarz i ciało aktorki wypełnia na scenie ból, rozpacz i trwoga, a bezładu i dramatu sytuacji dodają postacie drugoplanowe (lekarz - Krzysztof Dracz, Symmons, aptekarz - Henryk Niebudek, Gervais, służący - Tadeusz Szymków, John, służący - Marcin Tyrol, Didier, kat - Zygmunt Bielawski, pomocnik kata - Krzysztof Dziób)
Scenografia, przygotowana przez Mikołaja Malesza, nie jest zbyt bogata, ale właśnie to sprawia, żę czujemy się jak w domu kogoś, kto przegrał swoją walkę o dobrobyt.
Wszystko, więc razem porusza, denerwuje i skłania widza do przemyśleń nad swoim życiem. Zwłaszcza, że na koniec jako zaproszeni goście, na egzekucje wchodzą ludzie dokładnie tacy sami jak ci, których spotykamy na ulicach naszych miast: dziewczyna z plecakiem i czerwoną bejsbolówką, mężczyzna w garniturze. Jednoczy to widownię ze sztuką sprawiając, że współuczestniczymy w niej.
Jak dla mnie to przedstawienie było doskonałe. Do dziś ciągle jeszcze zastanawiam się nad jego wymową i tym, co pokazało o mojej naturze, a przecież właśnie taka powinna być sztuka.

Czy tekst był przydatny? Tak Nie
Opracowania powiązane z tekstem

Czas czytania: 4 minuty