profil

Jaki Arabowie mieli stosunek do cywilizacji Islamskiej?

15 pkt za rozwiązanie + 8 pkt za najlepsze rozwiązanie - 31.10.2016 (16:49)
Odpowiedzi
tomeklatoch
31.10.2016 (20:42)
W 1603 roku sułtan Maroka Ahmad al-Mansur zaproponował swojej sojuszniczce, królowej Anglii Elżbiecie I, aby jej kraj pomógł Maurom skolonizować Amerykę. Sułtan sugerował, aby marokańskie i angielskie jednostki zaatakowały hiszpańskie kolonie w Ameryce, używając do tego angielskich okrętów, pozbyły się znienawidzonych hiszpańskich wrogów, a następnie „wzięły w posiadanie” te ziemie i utrzymywały je „pod naszym (wspólnym) dominium po wsze czasy.” Propozycja zawierała jednak podstęp. Czyż nie sensowniej byłoby – sugerował sułtan – gdyby większość przyszłych kolonistów stanowili Marokańczycy, a nie Anglicy? „Mieszkańcy waszych ziem nie są w ich własnym mniemaniu stworzeni na to, aby znosić tam ogromne upały, gdy tymczasem nasi ludzie znoszą je ze wszech miar znakomicie, jako że upały żadnej nie czynią im udręki.”
Po stosownym rozważeniu sprawy, marokańska oferta nie została przyjęta. Taka propozycja mogłaby się obecnie wydawać zupełnie niezwykła, jednak w owych czasach niewielu wyrażało choćby najmniejsze zdumienie. Ostatecznie, Anglicy byli bliskimi sojusznikami zarówno Marokańczyków, jak i Otomanów – co więcej papież uważał, że Elżbieta była „skonfederowana z Turkami”. Być może Anglicy mieli jakieś zastrzeżenia w stosunku do islamu, ale były one niczym w porównaniu z ich obawami przed „papizmem”.
Gdy Karol II wysłał niejakiego kapitana Hamiltona, aby wykupił Anglików więzionych na „brzegu barbarzyńców”, jego misja spełzła na niczym, ponieważ wszyscy ci mężczyźni przeszli na islam i wiedli życie na poziomie, do którego nie mogli nawet aspirować u siebie. „Są kuszeni, aby wyrzec się własnego Boga, ze względu na miłość do tureckich niewiast”, pisał w raporcie i dodawał: „damy te są powszechnie wielce nadobne.”
Anegdoty te kryją poważny sens, ponieważ ukazują, że na przestrzeni całych dziejów muzułmanie i chrześcijanie handlowali ze sobą, studiowali, negocjowali i kochali się, przełamując podziały religijne. Choćby wyrywkowe zgłębienie stosunków pomiędzy tymi dwiema cywilizacjami w dowolnym okresie historii wykaże, iż wyraźnie określone bloki cywilizacji, funkcjonujące w wyobraźni takich autorów, jak Samuel Huntington, szybko się rozsypują. Prawdą jest, że dokładnie tak, jak znane są pewne nurty myśli chrześcijańskiej, odwiecznie wrogie wobec islamu, także w obrębie religii muzułmańskiej od zawsze istnieją szkoły pielęgnujące głęboką nienawiść w stosunku do chrześcijan, wyznawców judaizmu oraz wszelkich innych niemuzułmańskich religii i cywilizacji – zwłaszcza odnosi się to do wahabitów i salafitów, dominujących we współczesnej Arabii Saudyjskiej.
Aż do czasów odległych od nas o mniej więcej jedno pokolenie, wahabici byli ruchem teologicznym o jedynie lokalnym znaczeniu i powszechnie byli uważani przez większość muzułmanów za odrębną sektę na pograniczu odstępstwa od wiary – kufr. To generowana przez ropę naftową zasobność współczesnej Arabii Saudyjskiej pozwoliła wahabitom od połowy lat 70. szerzyć ich zawężającą umysł i nietolerancyjną odmianę islamu, zwłaszcza dzięki finansowaniu medres (szkół religijnych), drukowania książek i produkcji kaset, czego tragiczne skutki widzimy obecnie.
Szerszy świat islamski, a już na pewno państwa położone na południowych obrzeżach regionu śródziemnomorskiego nigdy nie podzielały tych poglądów religijnych. Nie są one również popularne wśród większości muzułmanów, którzy stali się obywatelami państw europejskich. Jeżeli Europa, a szerzej mówiąc – Zachód – mają zrozumieć tych ludzi, muszą wykazać się większą empatią, niż ostatnio. Empatia w żadnym wypadku nie oznacza akceptowania wszystkiego, w co wierzą muzułmanie, ani wszystkiego, co czynią. Wymaga jednak podejmowania konsekwentnych wysiłków, aby zrozumieć, dlaczego ta społeczność religijna czuje się skrzywdzona, dlaczego tak wielu jej członków uważa się za poniżonych, a przede wszystkim – dlaczego tak wielu Arabów i Berberów tak desperacko pragnie dołączyć do beneficjentów wolności i dobrobytu, które charakteryzują Amerykę i Europę.
Niemniej jednak, nie powinniśmy zapominać, że ideologia wszystkich „postępowych” ruchów średniowiecznej i wczesnonowożytnej Europy – także tych, które stworzyły anglojęzyczną Amerykę – wyrażała się w pojęciach religijnych. Z powyższego nie wynika, że renesans fundamentalizmu islamskiego będzie miał takie same skutki. Obecnie nie ma wątpliwości, że islam pozostaje bliższy jakiemuś totalnemu systemowi, wpływającemu na wszystkie przejawy człowieczeństwa, w większym stopniu niż od stuleci można to odnieść do chrześcijaństwa i judaizmu. Oświecony człowiek Zachodu – także kobieta – może zdecydować się utrzymać wiarę lub nie, może zachować lub odrzucić swoje religijne dziedzictwo. Islam nie rozumie, ani nie przyznaje takiego prawa – nie bardziej niż czyniło to chrześcijaństwo w czasach gdy skazywało ono heretyków, ateistów i bluźnierców na śmierć. Zachodnia tradycja sceptycyzmu kieruje się swoją własną centralną wartością, w myśl której niezbędne jest badanie i – jeśli trzeba – kwestionowanie wszystkich innych wartości. Te szerokie uogólnienia nie oddają jednak skomplikowanej natury Zachodu i Bliskiego Wschodu. W Izraelu konserwatywni Żydzi prowadzą życie w wielu aspektach podobne do tego, jakie wiodą bardzo religijni muzułmanie. Na Bliskim Wschodzie i w Europie wielu muzułmanów – niezależnie od tego, czy zawierają małżeństwo z kimś z ich kręgu religijnego, czy nie – prowadzi życie, które w niczym nie różni się od tego, jakie wiodą jego niemuzułmańscy sąsiedzi.
Wzajemna akceptacja
Do czasu powstania państwa izraelskiego ta wzajemna akceptacja – zwłaszcza w odniesieniu do Żydów była zdecydowanie bardziej ewidentna na terenach zdominowanych przez islam, niż przez chrześcijaństwo. Jakkolwiek Żydzi cierpieli z powodu ograniczeń, jakie nakładano na nich w państwach islamu, nigdy nie byli oni traktowani tak okrutnie, jak wówczas, gdy wyrzucano ich z Anglii i Francji w XIII wieku; w tak oburzający sposób, jak wówczas, gdy zostali wygnani z Hiszpanii przez królów katolickich po zajęciu Granady w 1492; tak bezwzględnie, jak w czasach antysemickich ekscesów i pogromów, tak powszechnych w Rosji carskiej oraz w państwie, które było jej sukcesorem – ZSRR; wreszcie tak nieludzko, jak podczas Holokaustu. Pod panowaniem islamu wyznawcy judaizmu, pobodnie jak ich chrześcijańscy bracia, byli być może obywatelami drugiej kategorii – dhimmis, jednak Jezus-Aïssa jest czczony w islamie jako prorok i w religii tej nie ma nic, co można by porównać z antysemickim nauczaniem występującym w przeszłości w Kościele Katolickim. Zbyt wielu obserwatorów konfliktu izraelsko-palestyńskiego, zwłaszcza wśród Żydów, zamyka oczy na ten podstawowy fakt historyczny.
Islam zdecydowanie nie był i nie jest zawsze tolerancyjny, jednak wobec utrzymującej się do niedawna odmowy ze strony Izraelczyków, aby uznać choćby istnienie narodu palestyńskiego, wielu Arabów kierowało swoje oburzenie nawet w większym stopniu pod adresem państw zachodnich niż Izraela. Młodzi Arabowie, w odróżnieniu od swoich rodziców, nie dysponują obecnie doświadczeniem mieszkania tuż obok żydowskich sąsiadów. Dlatego też padają ofiarą państwowej propagandy oraz rządzących, którzy wykorzystują konflikt izraelsko-palestyński jako alibi umożliwiające im odmawianie własnym ludziom podstawowych wolności. Podzielane przez Arabów przekonanie, że Waszyngton stoi zdecydowanie po stronie Izraela w dużym stopniu wyjaśnia intensywną nienawiść wobec USA, odczuwaną nawet przez najbardziej wykształconych i najnowocześniej myślących. Europejczycy są postrzegani w innym świetle, jako że przez ostatnie ćwierć wieku rosnąca ich liczba dochodziła do wniosku, że nie sposób zaprzeczać istnieniu narodu palestyńskiego. Trzeba raczej je uznać i uwzględnić jako istotny czynnik, jeżeli ma istnieć jakakolwiek nadzieja na trwały pokój.
Warto pamiętać jeszcze o jednym. Jedną z podstawowych przyczyn narastającego radykalizmu postaw części palestyńskiego społeczeństwa są warunki codziennego życia. Państwo Izrael dominuje nad nim w kategoriach gospodarczych, politycznych, wojskowych i symbolicznych. Wszystko przypomina społeczności palestyńskiej o jej podrzędności. W erze europejskiego kolonializmu, ta podporządkowana społeczność uznawała panowanie kolonistów, ale symbolicznie neutralizowała je poprzez wzmacnianie swoich więzi wspólnotowych oraz utrzymywanie fizycznego dystansu pomiędzy nimi, a ich kolonialistami. Z jednej strony, Europejska spójność społeczna, a drugiej – silna tożsamość kulturowa skolonizowanej społeczności sprawiały, że poczucie krzywdy było do pewnego stopnia neutralizowane poprzez struktury wspólnotowe.
Te elementy, które kiedyś gwarantowały stabilność kolonialnego życia już nie istnieją. Więzi wspólnotowe straciły swoją siłę, o postępujący indywidualizm dalej osłabił ten zbiorowy pancerz. Segregacja przestrzenna upadła, a telewizja pozwala obrazom swobodnie przenikać kultury i granice geograficzne. Nowoczesny indywidualizm sprawia, że podporządkowanie izraelskiemu zwierzchnictwu nie jest już możliwe tak, jak wówczas, gdy kolonialna mentalność przekonywała podbite społeczności, że ich władcy górują nad nimi i stanowiła psychologiczną podporę, która legitymizowała kolonializm.
Zarówno Izraelczycy, jak i Palestyńczycy pozostają w pełni pod wpływem modernizmu i na tym poziomie ich mentalność odzwierciedla nowoczesny egalitaryzm, nawet jeżeli rasiści po obu stronach utrzymują, że są w stanie dowieść nadrzędności ich własnej grupy. Krótko mówiąc, żyją w świecie przepojonym nowoczesnym egalitaryzmem, gdy tymczasem stosunki społeczne pomiędzy tymi dwiema stronami rządzą się zgodnie z modelem neokolonialnym. Te prawdy, w mniejszym stopniu charakteryzują również wiele aspektów relacji pomiędzy światem arabskim, a Zachodem.
Dziedzictwo kolonialne
Trzeba jednak wrócić pamięcią do minionych dwu stuleci, aby zrozumieć, dlaczego dla wielu mieszkańców państw z południowego obrzeża regionu śródziemnomorskiego podstawową rolę nadal odgrywa strach przed dominacją ze strony Amerykanów i Europy. Fakt, że rządzące i często skorumpowane elity w państwach arabskich często rozgrywają te obawy dla swoich samolubnych celów, w żadnym stopniu nie umniejsza rzeczywistego strachu, jaki panuje wśród zwykłych ludzi. Rządy kolonialne często bywały bezwzględne. W międzywojniu Wielka Brytania, Hiszpania i Włochy przeprowadziły ataki chemiczne na swoich wrogów w Afganistanie, Iraku, Afryce Północnej i Abisynii. Francja postąpiła tak samo w Algierii w końcu lat 50. Szczegóły większości z tych wojen były utrzymywane w tajemnicy przez dziesięciolecia, a często oficjalne dokumenty, które się do nich odnoszą, nadal są niedostępne.
Inwestowanie w dialog przyniesie owoce pod warunkiem, że nie ograniczymy tych kontaktów do elit, które często są niereprezentatywne w stosunku do złożonych społeczeństw, którymi kierują Polityce i przywódcy wojskowi w Europie doskonale zdawali sobie sprawę ze skutków działania najbardziej śmiercionośnego z tych środków chemicznych – gazu musztardowego. Powodował on już wcześniej śmierć i przerażające obrażenia u żołnierzy na polach bitewnych pierwszej wojny światowej, zanim zaczęli oni nosić odzież ochronną. Mimo to, gaz musztardowy był dokładnie tą substancją, jaką armie europejskie posłużyły się we wspomnianych regionach, a ich ofiarami byli często starcy, kobiety i dzieci, ponieważ byli łatwiejszym celem i nie dysponowali żadnymi środkami ochrony. Nowe standardy, które Europejczycy pragnęli zastosować do warunków wojny nie były rozciągane na działania zbrojne prowadzone przeciwko ich wrogom w koloniach. Ci z miejscowej ludności, którzy odrzucali dobrodziejstwa wyższej cywilizacji, musieli odebrać surową lekcję, dla ich własnego dobra. Jako Sekretarz Kolonialny, Winston Churchill wyraził w 1919 roku swoje zniecierpliwienie wobec wahania Królewskich Sił Powietrznych, czy należy zrzucać bomby z gazem musztardowym. „Nie rozumiem przeczulenia na punkcie stosowania tego gazu” – pisał. „Zdecydowanie opowiadam się za stosowaniem trującego gazu przeciwko niecywilizowanym plemionom.”
Nie ulega wątpliwości, że armie europejskie nie były jedynymi siłami zbrojnymi, które stosowały broń chemiczną w tej części świata. Zmarły król Maroka Hassan II, jeszcze jako następca tronu, nie był bardziej przeczulony niż Winston Churchill. Zbombardował plemiona na północy Maroka i zmusił je do uległości za pomocą napalmu po uzyskaniu niepodległości w 1957 roku. Podobnie postąpił wobec Saharyjczyków, uciekających przed napierającym wojskiem marokańskim do byłej hiszpańskiej kolonii w Saharze Zachodniej zimą 1974-75 roku. Wojska algierskie również posłużyły się napalmem, aby wykurzyć radykalne ugrupowania islamskie z ich kryjówek w niedostępnych regionach w połowie lat 90. Lepiej udokumentowane jest użycie przez Saddama Husajna napalmu przeciwko irańskim żołnierzom oraz Kurdom. Oczywiście żadne z tych okrucieństw wojennych nie dowodzi niczego specjalnego – czy to w odniesieniu do chrześcijaństwa, czy islamu, jako że żadna z tych religii nie zaakceptowałaby takich czynów.
Jednocześnie, któżby dbał o to, aby pamiętać o roli, jaką rodowite algierskie i marokańskie jednostki odegrały, wspierając sprzymierzonych w obu wojnach światowych? Podczas ubiegłorocznych obchodów 60. rocznicy zdobycia Monte Cassino na południe od Rzymu pamiętano o wkładzie polskich żołnierzy. Na prawach kontrastu, Maroko i Algieria nie zostały zaproszone do udziału w upamiętniających uroczystościach. Arabscy autokraci z pewnością nie są jedynymi przywódcami, którzy uprawiają wybiórczą pamięć. Przywódcy zachodnich demokracji dobrze rozgrywają tę grę. Jest tak również w odniesieniu do broni chemicznej. Przywódcy Arabscy może i nie protestowali, gdy Saddam Husajn zastosował broń chemiczną przeciwko Irańczykom, a potem przeciwko Kurdom, ale kto z zachodnich przywódców to uczynił? Jedyna nadzieja na przekonanie arabskiej ulicy, że Zachód szczerze pożąda dialogu z nią, jedyna nadzieja na przekonanie zwykłych Arabów, że NATO w przyszłości nie zostanie zwrócone przeciwko nim, tkwi w wyjaśnieniu przez nas czynów z przeszłości. Może i jest tak, że podstęp jest codziennym narzędziem wielu władców arabskich. Jednak przywódcy europejscy nie zawsze wypadają lepiej. Wydarzenia związane z kampanią w Iraku przekonały wielu Europejczyków – nie mówiąc już o Arabach – że podstęp stał się nieodłącznym elementem sprawowania rządów w ich własnych, od dawna ugruntowanych demokracjach.
Rozpacz Arabów
W ciągu minionego półwiecza coraz więcej Arabów popadało w rozpacz na myśl o przyszłości, co było bezpośrednim skutkiem całego szeregu wydarzeń postrzeganych jako niepowodzenia, takich jak stworzenie Izraela, kolejne klęski wojskowe zadawane przez to państwo, porażka arabskiego nacjonalizmu oraz ostatnie niepowodzenia reform gospodarczych, które miały spowodować większe tempo rozwoju i tworzenie miejsc pracy, wojny domowe w Algierii i Libanie, a także obecna sytuacja w Iraku. Wielu lepiej wykształconych i młodszych Arabów – ci, którzy zdobywają się na taką śmiałość – uciekają do Ameryki i Europy. Ci, którzy są pozostawieni z tyłu, czują się uwięzieni w pułapce, zwłaszcza w miarę jak zaostrzane wymogi wizowe w coraz większym stopniu utrudniają podróże do Europy. Prowadzą schizofreniczne życie, oglądając arabskie i zachodnie kanały satelitarne w nocy, a co rano zderzając się ze smutną rzeczywistością ich miast. Żyją w miastach, gdzie swoboda seksualna, wolność wypowiedzi, a także szanse na przyzwoitą pracę i dach nad głową są, w najlepszym razie, względne; w miastach, gdzie państwowa telewizja oferuje miejscową wersję wiadomości w sowieckim stylu, gdzie bogactwo i władza zbyt często spoczywają w rękach nielicznych, gdzie wybory zwykle bywają alibi mającym zadowolić zachodnich przywódców oraz tych zachodnich dziennikarzy, którzy chcą być nabierani.
Na Południu nikt nie daje się nabrać. Gdy arabskie rządy argumentują, że tkwią z stałym zwarciu, w egzystencjalnej walce z radykalnymi ruchami inspirowanymi religią w obrębie ich własnych granic, niewielu trafia to do przekonania. To co mają przed oczami, to rządy posługujące się radykalizmem religijnej garstki, aby podważyć legitymizację religijnej opozycji politycznej, sprowadzając ją do miana radykalnych ekstremistów. Zachód zbyt często nie docenia wyrafinowania i poczucia humoru zwykłych ludzi, którzy są być może niepiśmienni i ubodzy, ale nie są głupi. Wolność – czy to w kategoriach ekonomicznych, seksualnych, czy politycznych – jest dobrem niedostępnym dla większości ludzi. Jednak wszyscy Arabowie, zwłaszcza ci młodsi, którzy stanowią więcej niż połowę ludności, bardzo intensywnie jej pragną. Wielu Arabów rozumie, że walka z terroryzmem stała się mantrą, która sprawia, że jesteśmy usidleni przez słowo. Odpowiada to niektórym przywódcom zachodnim. Być może odpowiada to także przywódcom arabskim. Jednak pozorowanie prowadzonej wszelkimi środkami wojny z terroryzmem jest bezsensowne – nie tylko dla Arabów.
W przeciwieństwie do tego, co wielu na Zachodzie podano do wierzenia, przytłaczająca większość muzułmanów mieszkających na południowym wybrzeżu Morza Śródziemnego aspiruje do tych samych rzeczy, co Amerykanie i Europejczycy. Są głęboko urażeni dlatego, że – w ich mniemaniu – zostali zaszufladkowani jako „terroryści”; odrzucają sposób, w jaki islam jest zbyt często prezentowany w zachodnich mediach – jako ze swojej natury wsteczny i związany z przemocą; gardzą hipokryzją tych przywódców zachodnich, którzy przekazują komplementy ich – zbyt często autokratycznym – władcom za przeprowadzenie uczciwych wyborów, których wyniki jest zwykle nic nie znaczą; ze zdumieniem patrzą, jak amerykańscy dyplomaci w Bagdadzie pouczają Irakijczyków o konieczności oddzielenia meczetu od państwa, gdy tymczasem prezydent USA powołuje się na wartości chrześcijańskie, które mają być spoiwem polityki. Te czynniki pomagają zrozumieć, dlaczego w kolejnych, następujących po sobie badaniach opinii publicznej ludzie mówią, że Osama ben Laden jest ich bohaterem. To nie oznacza, że pójdą za nim. Są po prostu zadowoleni z poniżania – ich zdaniem - aroganckich Stanów Zjednoczonych, tego przywódcy wolnego świata, który mniema o sobie, że jest krynicą wszelkiej cywilizacji i nie może powstrzymać się od pouczania tubylców.
Wyjaśnić NATO
Uwzględniając, że wielu w Europie Zachodniej nadal utożsamia NATO ze Stanami Zjednoczonymi, zwłaszcza we Francji, która ma długotrwałą tradycję antyamerykanizmu, skala negatywnych poglądów, którym należy się przeciwstawiać jest ogromna. Warto także zachować w pamięci, że nawet w Ameryce Północnej i w zachodniej Europie niewiele osób spoza elit rzeczywiście rozumie, co oznacza NATO, czym się zajmuje i co osiągnęło przez 50 lat swojego istnienia. W rezultacie uważa się, że wyciągnięcie przez NATO ręki w kierunku Bliskiego Wschodu, zapoczątkowane podczas szczytu Sojuszu w Stambule w 2004 roku, zostało zainspirowane przez USA. Dowodzone przez NATO Siły Wspierające Bezpieczeństwo (ISAF) w Afganistanie są postrzegane – słusznie lub nie – jako prokurent USA. Wszystko, co NATO mogłoby uczynić w Iraku służy jedynie wzmacnianiu tego przekonania. Jedynym wyjątkiem są Bałkany: wielu Arabów przyznaje, że NATO ochraniało muzułmanów. Co ważniejsze jednak, wszystko wiązane z pojęciem militarny kojarzy się Arabom ze słowami: despotyczny i skorumpowany.
Arabowie uwielbiają teorie spiskowe, co wynika z braku informacji lub systematycznego zniekształcania faktów, praktykowanego przez oficjalne media w większości państw na południowych obrzeżach regionu. Przywódcy arabscy boją się słów niemal w takim samym stopniu, co idei. Słuchając bloków informacyjnych nadawanych przez państwową telewizję można się poczuć jak po wkroczeniu do świata paranoi i przeinaczeń, co wyjaśnia, dlaczego niektóre z tych państw wyglądają jak inkubatory ślepej nienawiści do Zachodu, nawet jeśli Zachód można obwiniać tylko częściowo. Na szczęście ci sami ludzie mogą także oglądać arabskie i zachodnie kanały satelitarne. Jednak niewielu ma jakiekolwiek pojęcie, o co chodzi w wojskowym sojuszu państw demokratycznych. Niektórzy obawiają się, że NATO być może zwraca swoją uwagę ku nim z braku zagrożenia, jakim był komunizm. Długo jeszcze będziemy mieć do czynienia z niechcianymi skutkami sprawy irackiej. Jeżeli były minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii uważa, że kampania ta była najgorszą pomyłką od czasów kryzysu sueskiego, dlaczego Arabowie mieliby się spierać z tą analizą? Jeśli były zastępca stałego sekretarza w Ministerstwie Obrony nazywa tę kampanię „zbrodniczym szaleństwem”, dlaczego Arabowie mieliby się z tym nie zgadzać?
W tym kontekście, przy całkiem powszechnym założeniu, że NATO i Stany Zjednoczone to jedno, poważne wyzwanie stoi przed tymi, którzy chcieliby wyjaśnić, czym naprawdę zajmuje się NATO. Wyzwanie polega na złożoności sprawy. Namiętności są bardzo rozbudzone i pogmatwane tak, że cele z konieczności muszą być skromne. W tych warunkach, ogromne przedsięwzięcia propagandowe przyniosłyby skutek odwrotny do zamierzonego. Podstawowy wniosek jest raczej mało oryginalny – jeśli nie pojawi się jakieś rozwiązanie kryzysu izraelsko-palestyńskiego, niewiele da się zrobić.
W dłuższej perspektywie my – ludzie Zachodu – będziemy się lepiej komunikować, jeśli dowiemy się więcej o historii Arabów, nie będziemy zapominać o ranach, jakie zadaliśmy wielu ludziom tym regionie, a przede wszystkim uznamy, że warunkiem sine qua non poprawy stosunków jest wykazanie się przez nas empatią i podjęcie dialogu z obywatelami tego regionu. Inwestowanie w dialog przyniesie owoce pod warunkiem, że nie ograniczymy tych kontaktów do elit, które często są niereprezentatywne w stosunku do złożonych społeczeństw, którymi kierują. Dialog trzeba też prowadzić z muzułmanami, którzy mieszkają w Ameryce i Europie. Tutaj niewielu marzy o tym, aby stać się męczennikami. Męczeństwo pożądane przez nielicznych nie jest chorobą wieku dziecięcego dotykającą islam, ale czymś, co pozwala muzułmanom odzyskać godność, jakiej – w ich odczuciu – odmówiły im państwa zachodnie, których polityka opiera się na uprzedzeniach w stosunku do świata muzułmańskiego. Takie fakty stanowią wyzwanie dla wiedzy, jaką wielu na Zachodzie posiada o świecie muzułmańskim. Jednak musimy zdobyć się na sprostanie temu wyzwaniu.
Podejmowanie prób naprawy systemów gospodarczych, która jest bardzo mało prawdopodobna w bliskiej perspektywie, jest formą prymitywnego determinizmu, która się nie sprawdzi. Nie zapominajmy, że Instytut Międzynarodowych Systemów Gospodarczych w Waszyngtonie opublikował kilka lat temu badanie, w którym wykazano brak dowodów na to, że państwa o dużej lub dominującej populacji islamskiej rozwijają się wolniej lub charakteryzują się mniejszym wzrostem wydajności niż inne. Fakt, że w ogóle zlecono takie badanie uwypukla dystans, jaki Zachód musi pokonać, aby wyzbyć się swojej ignorancji wobec islamu. Właściwe ustawienie polityki jest równie mało prawdopodobne w obecnych warunkach. Przynajmniej NATO może próbować przekonać Arabów – także tych, którzy zostali obywatelami Francji, Niemiec, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii i innych państw członkowskich Sojuszu – że nie jest przesądzone, iż organizacja ta kiedyś w przyszłości zostanie zwrócona przeciwko nim. Już to będzie wystarczająco trudne.
Francis Ghilès jest starszym wykładowcą w Europejskim Instytucie ds. Regionu Śródziemnomorskiego w Barcelonie. Jest byłym korespondentem The Financial Times w Afryce Północnej (1977-1995) oraz regularnie współtworzy programy BBC.
...Początek strony...
Przydatne rozwiązanie? Tak Nie
Dodaj zadanie
Zadania z historii
368 pkt - 15.9.2023 (14:37)

Prezentacja o Cesarstwie Chińskim bardzo proszę


8 pkt - 15.9.2023 (14:33)

Prezentacja  Cesrawstwie Chińskim ,bardzo proszę!!!