profil

Szlakiem Kolumba

poleca 85% 114 głosów

Treść Grafika
Filmy
Komentarze
hiszpania

Dzień pierwszy przygotowania do wyprawy
(28 maja 1543r.)
Już niedługo wypływamy. Spełnią się moje marzenia! Stało się! Król wyraził zgodę na wyprawę badawczą do Puszczy Amazońskiej. Ludzie nie są przychylni mojej misji. Między innymi może dlatego, że jestem kobietą. Twierdzą, że to tylko strata czasu i pieniędzy. Po wyprawach Amerigo Vespucciego wszystko zostało już odnalezione i odkryte, że Ameryka Południowa nie ma już przed nami żadnych tajemnic. Lecz ja uważam, że to nieprawda. Ktoś powinien to sprawdzić i mam zamiar zrobić to ja!
Nie będzie to wyprawa o jakiej dokładnie myślałam, ponieważ nasz władca nie zezwolił na zabranie ze sobą wszystkich wspaniałych naukowców. Upierał się, że są oni potrzebni mu tutaj, w Hiszpanii. Damy radę. Musimy dać radę. Na szczęście nie będę sama, zabieram ze sobą mojego najlepszego przyjaciela i znakomitego kartografa Juana de la Costa. Znamy się już od najmłodszych lat. Wychowaliśmy się razem.
Dzisiaj mamy w planach zapakowanie wszystkich przyrządów i potrzebnych map. Jutro zamierzamy zgromadzić zapasy żywności dla całej załogi. Musi być tego bardzo dużo, ponieważ wyruszamy na około sześć miesięcy, a cała załoga liczy 50 osób.

Dzień czwarty wypływamy w nieznane
(31 maja 1543r.)
To już dziś. Bardzo się ciszę, lecz głęboko w duszy mam mieszane uczucia. Dopiero teraz dotarło do mnie, że możliwe jest to, że już nigdy nie powrócimy do rodzinnej Hiszpanii. Nie dopuszczam nawet do myśli tego, iż mogę nigdy nie zobaczyć swoich bliskich. Muszę się wziąć w garść ,jeżeli chcę odkryć prawdę.
Zaraz to się stanie. Już za chwilę postawimy pierwsze kroki na naszej nowej, i jeszcze pachnącej drewnem karaweli, która będzie dla nas domem przez następne sześć miesięcy. Jestem okropnie zdenerwowana nie wiem czego mam się spodziewać po naszej załodze. Nasz kapitan nie jest przychylnie nastawiony do tego typu podróży, twierdzi, że to „dziecinada”. Oby nam nie przeszkodził.
Dzień dziesiąty dookoła nas tylko morze
(6 czerwca 1543r.)
Już mija piąty dzień od czasu gdy opuściliśmy nasz ojczysty kraj. Jest nam ciężko, lecz nie mamy czasu na to aby się martwić. Jest tyle pracy. Juan nie odstępuje nawet na chwilę swojego biurka na którym bez przerwy leżą doskonałe mapy nieba. Wciąż je udoskonala. Ocean jest bardzo spokojny. Tylko co jakiś czas o rwący do przodu okręt obija się leniwa fala. Nasz kucharz nigdy się nie nudzi w przeciwieństwie do mnie, co ciekawego może robić odkrywca na maleńkim statku przez tyle czasu, kiedy nie ma nawet do kogo otworzyć ust, ponieważ wszyscy pracują.
Dzień czterdziesty pierwszy w oddali widać ląd
(7 sierpnia 1543)
Przed chwilą z gniazda bocianiego wszyscy usłyszeliśmy długo oczekiwany okrzyk: „Ziemia!!!”. Wszyscy zwrócili się ku spiczastemu dziobowi. Ujrzeliśmy archipelag małych wysp. Zapasy w spiżarni były równe zeru, a więc wiedziałam, że to wyspy Watlinga na które w pierwszej części swej wyprawy dotarł Kolumb.
Wieczorem nasze nogi od ponad trzydziestu siedmiu dni dotknęły twardego gruntu. Zebraliśmy zapasy jedzenia i słodkiej wody, mogliśmy już ruszać w dalszą podróż.
Dzień sześćdziesiąty u celu podróży
(26 sierpnia 1543r.)
Nareszcie! Udało się! Chwilami myślałam, że to koniec, chciałam zawrócić i zapomnieć o wszystkim, lecz teraz przepełnia mnie tak wielka radość, jaką zna tylko matka. Nigdy nie czułam czegoś podobnego. Gorące łzy szczęścia popłynęły po moich policzkach. Przed oczyma całej załogi ukazał się ląd. Na nim w nikłych odstępach kolosalne drzewa. Stała przed nami dziewicza dżungla opasana lianami i pnączami jakby chciała się jeszcze ochronić przed wtargnięciem na jej teren, lecz nie udało się jej. Po długiej i męczącej tułaczce nareszcie udało nam się dotrzeć do celu. Bez wahania wskoczyłam do szalupy, kiedy nie była jeszcze do końca zanurzona w morskiej, słonej wodzie. Wszystkich dziwił mój zapał, oprócz Juana. On wiedział, co to dla mnie znaczy, marzyłam o tym od dziecka. Pierwsza postawiłam nogę na miękkiej, grząskiej ziemi. Powietrze było tam takie ciężkie, aż trudno było oddychać. Przecudowny śpiew ptaków o tysiącach kolorów zachwycił wszystkich. Wydawało się, że żadne boskie stworzenie poza latającymi pięknościami nigdy nie ujrzało tych cudów na swoje oczy. Rośliny miały tak wielkie liście jak strzecha małego domku. Juan objął mnie i powiedział „Witaj w raju”. Stanowczo zgadzałam się z tymi słowami.
Dzień sześćdziesiąty ósmy wciąż widzę las
(1 września 1543r.)
Idziemy przed siebie przez osiem dni. Jest tu przepięknie! Spodziewałam się, że ujrzę tu rzeczy, jakie się nie śniły największym odkrywcom, lecz to co tu zobaczyłam, przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Widzieliśmy już parę gatunków zwierząt, które nie zostały jeszcze opisane. Jednym z nich jest niewielkie zwierzę, które zwisa z gałęzi i prawie w ogóle nic nie robi z tego powodu, nazwaliśmy go leniwcem. Charakterystyczne u niego było również to, że miał trzy palce. Nasz lekarz stwierdził, że ten przypadek ma problemy z sercem, ponieważ jego puls był niedopuszczalnie niski. Cały czas zadziwia nas ta tajemnicza kraina.
Dzisiaj słyszałam jakieś dziwne dźwięki. Jakby ludzkie krzyki. Kiedy powiedziałam o tym wszystkim, nikt nie chciał mi wierzyć. Twierdzili, że to te wilgotne powietrze zamieszało mi w głowie, lecz ja jestem pewna że to nie był tylko wymysł mojej wyobraźni.
Dzień siedemdziesiąty drugi skąd ten hałas
(5 września 1543r.)
Wszyscy przywykliśmy już do ciągłych deszczy i wilgotnego powietrza. Niestety nadal nie znamy źródła tych wrzasków. Paru innych członków załogi też je słyszało, lecz nie przejmują się tym tak jak ja. Cały czas mam wrażenie, że ktoś nas śledzi. Przeszliśmy już około stu jedenastu kilometrów.
Przez ten cały czas bardzo zbliżyliśmy się do siebie z Juanem. Niby znaliśmy się od dziecka, a okazało się, że nie wiemy o sobie bardzo wielu rzeczy. Staram się zaprzątnąć sobie głowę czym innym, aby nie myśleć o tych cięgle powracających hałasach. Już późno, lecz przysięgam sobie, jutro wyjaśnię ich źródło.
Dzień siedemdziesiąty trzeci pora poznać prawdę
(6 września 1543r.)
Wraz z Juanem, naszym najlepszym biologiem Marco i tragarzem Ignacio wyruszyliśmy w podróż, aby poznać źródło naszych niepokojów. Ciężko było nam się przedrzeć przez gęste chaszcze niezbadanych jak dotąd terenów wiodących wzdłuż największej z rzek świata Amazonce. Po siedmiu godzinach wędrówki Ignacio zauważył maleńką wioseczkę za dwoma wielkimi drzewami kauczukowca. Bez wahania ruszyłam w tamtą stroną, a moi towarzysze za mną. Szłam szybko, lecz nogi stawiałam bezszelestnie jak kot. Nie wiedziałam co zastanę za gęstwiną rozłożystych drzew. Kiedy byliśmy już naprawdę blisko zatrzymałam się i zamarłam… Zobaczyłam grupę kobiet. Było ich może około piętnaście. Tańczyły wkoło ognia, śpiewały, po prostu bawiły się. Nie były prawie w ogóle odziane tylko na biodrach miały dość wąski pas. Chciałam zapamiętać jak najwięcej, więc zwracałam uwagę na wszystkie nawet najdrobniejsze szczegóły. Ciekawą rzeczą było również to, że co druga z nich miała wypaloną jedną pierś. Nagle Ignacio upuścił nasz ciężki ekwipunek, który narobił wielkiego hałasu. Wszystkie piękności oderwały się od zabawy i agresywnie zwróciły się w naszą stronę. Wystraszyłam się. Podniosły z ziemi łuki, chciałam uciekać, lecz z powodu całej tej awantury nawet nie zauważyłam, że zatrzymaliśmy się w grzęzawisku. Myślałam, że to już koniec. Tajemnicze kobiety widząc, że mamy dobre intencje podeszły do nas. Przyjrzały się mnie dokładnie z każdej strony. Powiedziały coś między sobą w nie znanym mi języku. Zaczęły pomagać mi wydostać się z błota, które jeszcze przed chwilą było dla mnie więzieniem. Gdy obejrzałam się za siebie, aby sprawdzić co dzieje się z moimi przyjaciółmi dostrzegłam, że nie zostali oni potraktowani przez amazońskie damy tak dobrze jak ja. Zostali skrępowani i wciągnięci do jednego z szałasów. Mnie godnie zaprowadziły do innego namiotu.
Moje serce biło jak młot kowala, który kłuje powoli zastygające żelazo. Bardzo bałam się o to co ze mną będzie. Jakie mają w stosunku do mnie zamiary? Czy chcą abym dołączyła do ich plemienia, a może wypuszczą mnie wolno i szczęśliwie, wrócę do domu? Jednak najbardziej bałam się o Juana. Z ich zachowania bez problemu mogłam wywnioskować, że nie przepadały za mężczyznami. Nękały mnie nawet najgorsze myśli. W szałasie samotnie siedziałam, rozmyślając zarówno o wszystkim jak i o niczym. Nie wiem ile czasu to trwało. Nie byłam związana. Każdej chwili mogłam wyjść. Jeszcze nigdy w życiu nie czułam czegoś takiego. Jednocześnie strach, ale i taka beznadziejna bezradność. W końcu ktoś przyszedł mi z pomocą. Sen zanurzył mnie w moich marzeniach. Zdobywałam nowe lądy. Sukcesami dzieliłam się z moimi najbliższymi. Moja mama była ze mnie najbardziej dumna…
Dzień siedemdziesiąty piąty pomoc nadchodzi
(8 września 1543r.)
Z błogich marzeń sennych wyrwały mnie krzyki. Były one takie same, jakie słyszałam parę dni temu, lecz dużo wyraźniejsze. Teraz znałam już ich źródło, lecz powód był mi nie znany. Odważyłam się wyjrzeć z mojego bezpiecznego schronienia. Zauważyłam, że wybiegają z wioski wraz ze swoją prowizoryczną bronią. Ucieszyłam się, ponieważ wiedziałam, że teraz będę miała okazje uwolnić swoich przyjaciół. Niestety jedna z nich zauważywszy mnie pociągnęła moją zdezorientowaną osobę za sobą. Wręczyła mi łuk i strzały którymi w ogóle nie umiałam się posługiwać i wskazała gestem, że mam iść za nią. Właśnie w tym momencie uświadomiłam sobie, co się stało. Prawdopodobnie nasi towarzysze zamartwieni tym, że nie powracamy już od dwóch dni, ruszyli na poszukiwania i wtargnęli na teren wojowniczek. Więc bez wahania podążyłam za plemieniem kobiet.
Kiedy dotarłyśmy na miejsce, moje przypuszczenia się potwierdziły. Tylko jak teraz się z tego wyplątać. Moi przyjaciele chcieli od razu po prostu przeciągnąć mnie na swoją stronę, lecz dałam im znak, aby zaczekali.
Walka toczyła się dość długo, straciłam już trzech ludzi, ponieważ w większości byli to wychowani mężczyźni, a takim trudno było walczyć z kobietami. Postanowiłam zatrzymać tę rzeź, lecz nie wiedziałam w jaki sposób. Nagle Goar wystrzelił w powietrze z naszego jedynego pistoletu. W jednej chwili całe plemię rzuciło się do ucieczki nie myślałam, że to będzie, aż tak łatwe. Od razu biegiem rzuciłam się w stronę mojej ukochanej załogi. Byłam bardzo głodna i przemęczona, ale nic nie było teraz dla mnie ważne. Myślałam tylko o tym, jak wydostaniemy z szponów wroga naszych przyjaciół: Marco, Ignacio i Juana.

Dzień siedemdziesiąty szósty Juan nie bój się
(9 września 1543r.)
Co mamy począć, musimy ich jakoś stamtąd wydostać. Już odechciało mi się tego całego odkrywania. Chcę po prostu razem z Juanem wrócić do Hiszpanii. Nie zniosę dłużej tej bezradności. Jeżeli zaraz czegoś nie wymyślę pójdę i te wszystkie pół kobiety własnymi rękoma ukatrupię. Szkoda, że to było niemożliwe. Wezmę ze sobą paru najsilniejszych i najodważniejszych mężów i dam reszcie wskazówki co ma robić gdybyśmy nie powrócili do wieczora. Nie mam innego wyboru, a tym bardziej czasu, aby móc się zastanowić.
Jeszcze pamiętam do którego szałasu zostali wciągnięci. Podejdziemy tam od tyłu, po to by nas nie zauważono. Wszystkie moje decyzje podejmowane są z największą rozwagą. Każdy krok jest dokładnie przemyślany. Teraz ja sama muszę pójść dalej biorę ze sobą nóż, by móc przeciąć więzy dzikich kobiet. Musi się udać. Szałasy nie są zbyt dobrze związane, więc sądzę, że pod osłoną nocy bez problemu powinno mi się udać odebrać zakładników. Co prawda nie potrafię ocenić inteligencji wojowniczek, ale sądzę, że nie były na tyle inteligentne, aby postawić wartę przy namiocie. Nie powinno być żadnych większych problemów. Zaczekamy trochę dalej, aż się ściemni.
Było już ciemno. Nie bałam się. Byłam bardzo spokojna, bo wiedziałam, że nie ma takiej możliwości, aby się nie udało. Powolnym, nie skrępowanym i łagodnym krokiem udałam się w kierunku miejsca w którym przetrzymywano moich przyjaciół. Bez najmniejszych zahamowań zaczęłam rozgarniać rozłożyste liście filodendronu. W szałasie rzeczywiście nie było straży, lecz nie było tam również Juana. Uwolniłam Marco i Ignacio. Wyszliśmy po cichu poza teren niebezpieczeństwa. Dołączyliśmy do reszty. Nie kryłam zawodu, że nie było wśród nich Juana. Pierwszym wypowiedzeniem, które do nich skierowałam było pytanie: „Gdzie jest Juan?”. Niestety nie uzyskałam żadnej sensownej odpowiedzi. Powiedzieli tylko, że próbował się wydostać i gdy chciał sprawdzić czy „droga wolna” wyszedł z namiotu i więcej go nie widzieli. Nie wierzę w to, aby mogło się mu coś stać. Zawsze potrafił wyjść z opresji choćby nie wiem w jak trudnej sytuacji by się znalazł. Jeszcze nie dotarliśmy do obozu, a ja już się zawróciłam. Nie mogłam zostawić go tam samego. Marco upierał się abym wyszła tam dopiero jutro, lecz ja nie mogę czekać muszę tam iść, nie wytrzymam myśli, że mój najlepszy i najukochańszy przyjaciel siedzi w jakimś ciemnym zamkniętym pomieszczeniu ze skrępowanymi kończynami. Nie wytrzymałam, uciekłam od grupy i udałam się ku dobrze mi znanej wiosce wojowniczek. Nie panowałam nad sobą. Bałam się, że mogę zrobić coś, czego będę później żałowała. Biegłam przed siebie ze łzami w oczach. Kiedy byłam w połowie drogi usłyszałam cichutkie „socorro ”. Odwróciłam głowę, głos wydawał mi się znajomy, lecz był tak cichy, że nie mogłam określić kto to był dokładnie. Bez dłuższego namysłu rozpoczęłam rozgrzebywać gęste liście kolosalnych paproci. To co w nich ujrzałam pozostanie mi w pamięci do końca życia. Zmaltretowany i poraniony Juan leżał bezwładnie między wielkimi liśćmi. Moje próby zaniesienia go do obozu kończyły się niepowodzeniem. Musiałam kogoś przywołać. Był cały połamany nie dałabym sobie rady sama. Kiedy z prędkością światła dobiegłam do obozu. Pociągnęłam za sobą dwóch pierwszych mężczyzn, którzy stali z brzegu, nie informując ich, po co to robię. W ogóle się nie upierali przy tym, aby pozostać w obozie. Biegłam tak szybko, że nie mogli za mną nadążyć. Kiedy zobaczyli Juana nie pytali o dalsze wskazówki, już wiedzieli co mają robić. Gdy dotarliśmy do koczowiska Juan był już nieprzytomny. Chciałam pomóc naszemu lekarzowi, lecz byłam przemęczona. Zemdlałam.
Dzień siedemdziesiąty siódmy nie chcę już więcej ryzykować
(10 września 1453r.)
Ocknęłam się dopiero w południe. Juan wyglądał już dużo lepiej niż wczoraj. Wszystkie rany były dokładnie opatrzone, odzyskał już swój tajemniczy błysk w oku i był przytomny. Opowiedział nam jak pokiereszowany, doczołgał, aż do tego miejsca, gdzie go odnalazłam, że dzikie plemię kobiet chciało go zabić, lecz cudem dzięki jego pomysłowości udało mu się uniknąć śmierci. Wszyscy słuchali jego opowieści z zapartym tchem. Chwilami była ona zabawna, a w niektórych momentach pełna grozy i niebezpieczeństwa. A ja korzystając z okazji, że zebrali się tam wszyscy oznajmiłam, że nie chcę już więcej ryzykować niczyjego życia i wracamy do domu. Nikt nie przeciwstawiał się mojej decyzji. Tylko Juan nie był pewny czy dobrze robię rezygnując ze swoich marzeń, lecz ja wiedziałam, że z niczego nie rezygnowałam. Zobaczyłam to co chciałam i odkryłam parę nowych gatunków egzotycznych zwierząt i roślin. Jako pierwsza kobiet dotknęłam stopą nowego lądu, nowego świata.
Za dwie godziny wypływamy. Kończymy już robić zapasy. Znowu zatrzymamy się na wyspie Watlinga, aby je uzupełnić. Szkoda mi trochę, że już muszę opuszczać ten piękny, ale i jakże zdradziecki kontynent. Wszystkie notatki są już skończone. Żegnaj lądzie moich marzeń! Żegnaj!
Dzień sto czwarty na morzu cisza i spokój
(7 października 1543r.)
Już dwadzieścia osiem dni minęło od czasu, gdy opuściliśmy nasz raj. Nie mam pojęcia, co będę robić po powrocie do domu. Przez całe swoje życie starałam się pojechać na tę wyprawę. Nie wiem co będę robić teraz. Jeszcze pokaże mi to los, który wybiera dla nas najodpowiedniejsze zajęcia. Może zajmę się domem tak, jak każda inna kobieta. Na razie nie chcę o tym myśleć. Chcę, aby była to spontaniczna decyzja wtedy na pewno będzie prawidłowa.
Dzień sto trzydziesty trzeci wczoraj morze witało nas bardzo gwałtownie
(5 grudnia 1543r.)
Wczoraj w nocy był dość mocny sztorm. Na szczęście nikt nie ucierpiał, oprócz naszego małego pasażera na gapę. Kiedy umocowywaliśmy bagaże i próbki, usłyszeliśmy, że w jednej ze skrzyń, które spadły na pokład dźwięk przypominający krakanie wrony. Szybko otworzyliśmy ten kufer. Okazało się, że mała barwna papuga tak się do nas przywiązała, że nie chciała nas opuścić. Oddamy ją w darze królowi na pewno przypadną sobie do gustu.
Dzień sto czterdziesty piąty wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej
(16 grudnia 1543r.)
Nareszcie w domu! Tak tęskniłam za moją rodziną, za moją najukochańszą ojczyzną. Tyle czasu się nie widzieliśmy. Nareszcie mogę przytulić moją mamę i młodsze siostry. Wraz z Juanem postanowiliśmy się pobrać. Napisaliśmy książkę o plemieniu wojowniczek. Nazwaliśmy je Amazonkami z powodu miejsca, które zamieszkują.
Jak widać moje marzenia się spełniły. Teraz nie potrzebuję niczego, mam kochającą rodzinę, a Juan sprzedaje swoje mapy, które sporządził podczas naszej podróży i tworzy nowe. Może nie zostaliśmy najsławniejszymi ludźmi na ziemi dzięki naszym odkryciom, lecz zrobiliśmy wystarczająco dużo dla rozwoju nauki, aby móc teraz żyć bez uczucia niespełnienia.

Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 16 minut