profil

Fakt społeczny z Durkheim'em na bakier

poleca 88% 102 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze


Uchwycenie jednostki miary mogącej zniwelować ogromne nagromadzenie pojęć rozumianych w sposób niezgodny przez badaczy komunikacji społecznej jest ambicją każdego naukowca w dziedzinie socjologii. I chociaż usiłowania te przynoszą niezmiennie rozrost logomachii, na skalę tak dalece nieobserwowalną w innych dyscyplinach naukowych, aż wypada zaliczać do fenomenologii sam fakt mieszczenia się jeszcze socjologii w swerze naukowej, a nie wypchnięcia do kategorii paranauk na podobieństwo astrologii, to - póki co - można ciągle starać się o niedopuszczenie do tego krachu. To fakt...

Ale czy to fakt społeczny?
Świadomie użyłam pojęcia - fakt - w najnowszym rozumieniu, wytworzonym przez nowe pokolenie, jako zamiennika nielubianego pojęcia - prawda. Nielubianego zarówno z powodu epatowania nim środowisk poczuwających do swoistego dzierżenia go, czy wręcz rozdawania, ale także z powodu pewnego respektu, który budzi swą kategoryczną, jednoznaczną wymową. Używanie pojęcia fakt, jest łatwiejsze, gdyż nie nosi z sobą wartościowania omawaianej treści, wobec której się go stosuje...
Hipotetyzuję przyczynę powstania konkretnego neologizmu, ale w gruncie rzeczy chcę zwrócić uwagę tylko na to, że język jest żywy (zmienny), a jego ewoluowanie można obserwować w obrębie pokolenia, przeciętnej długości życia osoby. Dziwi ilekroć ktoś tego nie dostrzega i np. wskazuje na sposób mówienia jako jeden z elementów trawałych w świecie, któremu indywidualny człowiek jakoby podporządkowywuje się w ramach ulegania przymusowi zewnętrznemu, by mówić tak, a nie inaczej. Jeszcze bardziej dziwi (bo na świadomość istnienia neologizmów i zmieniającej symboliki rzeczywiście trzeba trochę czasu, albo wysiłku sięgnięcia do materiałów historycznych, by porównać jak to mówiono o tym samym kiedyś, a jak obecnie), kiedy jako trwały element życia społecznego wskazywany jest konkretny dryl wychowawczy wobec potomstwa: "Od pierwszych chwil życia zmuszamy je do jedzenia, picia i spania o określonych godzinach, do czystości, spokoju i posłuszeństwa, później zaś do tego, aby liczyło się z innymi, szanowało zwyczaje i konwenanse, aby pracowało itd., itd." Współcześnie o takim teoretyku można pomyśleć tylko, że urwał się z choinki - zupełnie nie wychodzi poza obręb swoich czterech ścian do takich "badań". Trudno uzbierać kilka domów pod rząd z jednakowymi oczekiwaniami wobec dzieci, znakiem czasu jest przymuszanie do wolności, kreatywności, samodzielności dokonywania wyborów i niechęć do brania odpowiedzialności przez rodziców za to, co robią ich destendenci, a cóż dopiero unifikacja modelu oczekiwań rodzicielskich na skalę globalną. Coś takiego nie istnieje obecnie i trudno uwierzyć, że istniało kiedykolwiek, ponieważ nie podpowiada tego choćby różnorodność tzw. klas społecznych (obecnie - statusów), które były tym bardziej alienujące, im dalej sięgać do przeszłości. Samo pojęcie mezaliansu zanikło dopiero w ostatnim wieku. Sposób wychowywania dzieci nigdy nie był zunifikowany w dziejach świata, więc poważne traktowanie takich wywodów powinno żenować. W każdym razie mnie żenuje, że pan Durkheim wypisując farmazony mógł zostać uznanym autorytetem dla socjologów na tyle dziesiątków lat, odkąd one powstały.
Teoretyk ów, aby zbudować teorię o fakcie społecznym, jako czymś innym, niż każdym zjawisku wynikającym z działania człowieka, bądź wielu, formułuje pojęcie przymusu społecznego obligującego niektłóre ludzkie działania i dopiero ten rodzaj postępowania wskazuje jako kryterim wystąpienia faktu społecznego (bo nawet nie samego faktu społecznego). Nie w zawiłości mądrość, ale widać niektórym właśnie tak się wydaje, iż skoro czytają coś w czym nie można uchwyćić na czym polega koniec, a na czym początek, to klekajcie narody. Podczas gdy twórca tej teorii grzęźnie, gdy tylko przychodzi mu wskazać, co praktycznie ma na myśli, kiedy pisze - mechanizmy przymusu, którym niepoddawanie się skutkuje przejściem ze świata społecznego w jakiś bliżej niezidentyfikowany (nawet tylko doraźnie). Uważa np. że takim przymusem jest społeczne oczekiwanie od niego, by w swoim kraju mówił ojczystym językiem... Bardzo chciałby dowieść trwałości jakiegoś mechanizmu przymusu niezależnie od obieranego postępowania przez jednostkę oraz alienującej anomalii z powodu niedostosowania, ale nic z tego co wskazuje nie spełnia takiego kryterium. Do końca wywodu na temat mechanizmów przymusu nie uwiarygodnia swojej teorii, że owe mechanizmy są oderwane od działań ludzkich.
Czy ja chcę go wyręczyć w dowodzeniu, ponieważ teoria Durkheim'a skąd inąd jest prawdziwa? Ani mi się śni. Teoria tego człowieka o fakcie społecznym jest nieprawdziwa. Nie istnieją przymusy społeczne trwałe. Więcej - fakt społeczny, to nawet tylko dzięki temu daje się obserwować i wyodrębniać, że indywidualne działania ludzkie potrafią wywoływać zmiany mechanizmów społecznych. Nie zawsze obserwowalnych z minuty na minutę czy z dnia na dzień, ale to nie przeczy regule.
Wystarczy przeanalizować byle jaką potyczkę indywidualnego człowieka z mechanizmem społecznym, by to zrozumieć. Np. napotykam na drzwiach sekretariatu sądu wywieszkę, że tu nie tylko należy wchodzić pojedyńczo, ale jeszcze, że adwokaci mają wchodzić poza kolejnością (czyli przed petentami z tymi samymi sprawami, tyle że przychodzącymi osobiście, bez pośrednika). Sąd wielki, w samej stolicy kraju, a kartka wisi od lat w danym wydziale, więc można mówić o mechaniźmie przymusu do którego zdażyło się już dostosować tysiące ludzi, wierzących, że skoro prawnicy znają prawo cywilne, to tym samym publikują (ogłaszają) o nim tylko prawdę. Czy mam powód myśleć, że jako jedyna która się na funkcjonowanie wywieszonego prawa poskarży wyląduję na marginesie społecznym czy w jakiejś opozycji do życia społecznego? Bynajmniej - przecież to ja swoją skargą podejmę walkę z nieuprawnioną segregacją społeczną, choćby potencjalnie poza mną nikt nie był w stanie dostrzec tego w ten sposób, w takiej perspektywie. Taka kartka nie znika od razu z dotarciem skargi do władz zwierzchnich osoby, której udało się uplasować swój dekret jako prawo społeczne. Ona znika dopiero wówczas, gdy okazuje się, że nie ma ani jednej osoby gotowej bronić istnienia takiego prawa, a więc gdy nie ma komu stanąć indywidualnie w obronie danego mechanizmu.
To, czy jakiś mechanizm społeczny upada bardzo szybko po zaistnieniu indywidualnego sprzeciwu, czy jest długi w czasie, bo np. przekraczający długość życia jednostki, która stanęła do konfrontacji z danym mechanizmem, zależy tylko od tego ile jednostek indywidualnych jest zainteresowanych jego obroną. I na ogół taki rozrost wywodzi się z długości trwania mechanizmu ponad życie jego twórcy, aczkolwiek to przełożenie nie jest jakieś wprost proporcjonalne do samego tylko czasu.
Ci, którzy już nie są autorami, a tylko realizatorami systemu nie odczuwają odpowiedzialności za jego funkcjonowanie, tak jak żołnierze na wojnie, którzy mają poczucie, że ich rola jest powszechnie rozumiana i że wyłamywanie z niej byłoby dostrzegane jako dziwność, znamię jakiejś anomalii psychicznej z ktorej powinni się tłumaczyć. Wbrew poglądom Durkheim'a sprzeciw indywidualny jest sprzeciwem społecznym (zresztą tak jak grupowy, do którego Durkheim w ogóle się nie odnosi - nie zauważa w historii), jeśli tylko dotyczy reguł działania instytucji; reguł, które przez to są poddawane weryfikacji. Gdyby kartka na drzwiach udzielająca przywileju adwokatom przetrwała kolejne lata bez sprzeciwu społecznego, to nie tylko znalazłaby zainteresowanych naśladowców i rozprzestrzeniła na kolejne wydzialy, kolejne sądy - ona stałaby się normą obyczjawą, której w końcu nie trzebaby było opisywać na drzwiach. A z takiej pozycji już bardzo łatwo byłoby ją rekomendować do usankcjonowania formalnego w ustawie. Wyczulenie na brak zasadności do zaistnienia takiego prawa spadłoby jeszcze bardziej.
To tak samo jak po ukonstutuowaniu się socjalizmu w Polsce. Gdzieś tam w świecie się z tego ustroju śmiano, to i Polacy pokazywali, że umieją się śmiać sami z siebie (kabarety). Gdzieś tam wyszydzano, to Polacy zrewanżowali się wymyśleniem pojęcia Zgniłego Zachodu. Gdzieś wyrażano współczucie (Wolna Europa), to uruchomiła się propaganda sukcesu. A czego brakowało do obalenia mechanizmu nacisku, traktowanego, jako norma społeczna? Brakowało indywidualnego antagonisty, bo dopiero wówczas rodzi się pytanie, ważenie, czy mam w sobie gotowość do obrony danego mechanizmu kosztem tego konkretnego człowieka. Kosztem rozumianym jako jakibądź uszczerbek - sprawienie mu przykrości, zdezawuowanie jego znaczenia, zdrowego rozsądku itp. Można polemizować czy tą rolę podjął papież - Jan Paweł II, czy ktoś zupełnie inny, ale to nie zmienia faktu, że mechanizm nacisku skutecznie upada pod wpływem działania jednostkowego. Zawsze tak było odkąd tylko istnieją mechanizmy nacisku (władza Faraona - Mojżesz). Demonizowanie przepisów (pisanych i niepisanych) jako jakowegoś niezmiennego rdzenia zbiorowogo zwyczaju dotyczącego ludzkości można tłumaczyć tylko skrajnym infantylizmem, perspektywą dziecka patrzącego na świat dorosłych jako monolit. Kto choć raz osobiście podjął walkę z jakimś systemem czy prawem, nawet tym zwyczajowym, a więc zbuntował się przeciw rodzicom manifestując własną wolę, nie wymyśliłby czegoś takiego, że: "Zbiorowy zwyczaj nie istnieje tylko immamentynie w następujacych po sobie aktach, jakie określa, ale na mocy przywileju, pozbawionego odpowiednika w biologii, zostaje raz na zawsze wyrażony w formule, która przechodzi z ust do ust, przekazywana jest przez wychowanie, utrwala się nawet na piśmie. Taki jest początek i taka jest natura przepisów moralności i prawa (...) mogą istnieć nawet wtedy, gdy nikt ich w danym momencie nie stosuje." Sraluś-magdaluś, gdyby jakiekolwiek prawo mogło sobie istnieć niezależnie od jego wypełniania przez ludzi, to znaczy że w ogóle niedotyczyłoby ludzi, więc ludzie nie mieliby powodu go pamiętać, przenosić itp. Durkheim kreuje się na niewolnika matni pisząc: "System znaków, jakimi posługuję się, aby wyrazić swe myśli; system monetarny, z jakiego korzystam, aby płacić swe długi; środki kredytu, jakich używam w swych kontaktach handlowych; praktyki jakich trzymam się przy wykonywaniu zawodu itd.,itd - funkcjonują niezależnie od użytku, jaki ja z nich robię. Jakiegokolwiek członka społeczeństwa weźmiemy pod uwagę, o każdym będzie można powtórzyć, to samo." Nieudane proroctwo, bo choćby wobec mnie się nie spełnia, a nie widzę by wobec kogokolwiek.
Gdyby człowiek nie miał wpływu na elementy wymieniane przez Durkheim'a, to czym w takim razie tłumaczyć ich zmiany, a czasem całkowite upadki? Dlaczego zmieniają nam się symbole, język komunikacji, przybył nam kod dla maszyn cyfrowych, zmieniają systemy monetarne (przechodzimy na euro, a i wcześniej w historii nie raz mieliśmy zmianę waluty czy wartości pieniądza), środki kredytu są ruchome - jednym kredytem można spłacać drugi kredyt, i praktyki zawodowe się zmieniają, ciągle są wymyślane nowe, dlaczego?
Pewnie, że jeżeli podejdę do kasjerki kłócić się, z jakiej racji ona mi liczy za wzięcie litra mleka 1,85 zł., to choćbym wygłosiła cały mądry moralitet o bezwstydności sprzedaży jedzenia, zamiast wzajemnego dzielenia nim, jest mała szansa na runięcie nacisku wymuszającego na mnie taką zapłatę (mogę być wzięta za nieszkodliwą wariatkę i ktoś mi to mleko ufunduje). Kasjerka jest partycypującym członkiem danego mechanizmu, czerpie profity za podtrzymywanie go i ustąpienie mi traktuje jako własną stratę. System w którym ona tkwi ma wielki rozmiar. Historycy nawet nie wyodrębniają pierwszego handlarza żywnością (czy czymkolwiek), choć niewątpliwie taki musiał istnieć (przypuszczalnie był nim kapłan, czarownik itp.). Czy jednak z tego powodu (z powodu wielkości), to jest mechanizm innej natury, niż jakiś nowo powstający, jak ten zaczynający się od przykładowej kartki na drzwiach sądu ? Czy on ma działanie uspołeczniające w odróżnieniu od tego małego? Albo inaczej - czy do podporządkowania się mechanizmowi, który ludzi dzieli (tym są rozliczenia handlowe), potrzeba świadomości społecznej, czy aspołecznej? Oczywiście, że aspołecznej. I oczywiście, że to jest ta sama przyczyna, przez którą zarówno ten mały, jak i ten ogromny system jest usuwalny działaniem jednoosobowym, byle jednostka użyła myślenia społecznego w swoim działaniu. Gdyby Jezus myślał inaczej, to nie dałby się ukrzyżować. Ogrom, pospolitość jakiegoś zjawiska, nie zmienia czarnego na białe.
Kradzież i handel, to nie jest parka dychotomii na czym bazuje w swoim rozumowaniu wadliwie uspołeczniony pan Durkheim; choć pewnie nie on jedyny. Kradzież jest przeciwieństwem obdarowania, podzielenia się z drugim człowiekiem. Bez istnienia handlu kradzież pozostaje kradzieżą, złodziej - złodziejem. Przeciwstawianie handlowania kradzieży jest fauszywą nobilitacją do rangi zjawiska prospołecznego. Kompletnie bezzasadną. Czego ma dotyczyć opis działania, iż: "Świadomość publiczna powściąga wszelkie akty, skierowane przeciwko sobie, za pomocą nadzoru, jaki roztacza nad postępowaniem obywateli, oraz specjalnych kar, jakie ma do swej dyspozycji."? Czy autor sugeruje taką teorią, że wojny wybuchają wówczas, gdy jednostki niedorosły do posiadania "świadomości publicznej", czy że owa świadomość, to taki twór gdzieś poza luźmi, który w magiczny sposób uczynnia specjalne kary do utrzymania gatunku jako prospołecznego? Ten twór, to Bóg, czy czyj diabeł?
Nie wiem czy moja świadomość jest dość publiczna, w każdym razie niczego nie powściąga, a najmniej dokonywania aktów przeciwnych do norm zastałych. Im bardziej jest ona prospołeczna, tym mniej mnie interesują koszty w postaci czyjegoś uderzenia we mnie, a więc asekuracyjność, mowiąc bez tworzenia górnolotnych definicji na usprawiedliwienie pasywności. Mając świadomość społeczną, zbyt dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że kij ma dwa końce i ilekroć zaniecham narażenia się osobistego przez przeciwstawienie się aspołecznym normom, to będę winna ich eskalacji i każdy kto mnie potem walnie za ich istnienie, będzie miał rację.
Jeżeli z faktu społecznego chcieć robić jednostkę miary umożliwiającą ogląd, a w szczególności odmierzalność i przewidywalność zjawisk społecznych, to nie można tego robić tak jak to robi Durkheim, gdyż zrobi się on wówczas nieobserwowalny. Definicja Durkheim'a odnosząca się do sposobu postępowania podmiotu nieokreślonego, a mającego być obserwowalnym uległością jednostki, bliższa jest opisywaniu deszczu z nieba, przez który poszczególne osoby pootwierały parasole, a nie faktu społecznego. Podobnie niczego nieokreślająca jest druga wersja tej definicji (po średniku), która mówi, że fakt społeczny, to coś powszechnego z własną egzystencją niezależną od jednostkowych manifestacji owego faktu... Boże, to chyba Ciebie tak opisał, bo do niczego innego tej miary przyłożyć się nie da.

Przeciwieństwo definicji Durkheim'a o fakcie społecznym brzmiałoby mniej więcej tak: Faktem społecznym jest wszelki sposób postępowania człowieka, utrwalony lub nie, zdolny do wywierania zmiany w systemie społecznym; czyli taki fakt, który może nie być w danym społeczeństwie powszechny, mający jednak własną egzystencję, niezależną od masowego przeciwstawienia jego zaistnieniu.
Dziękuję za uwagę.

Małgorzta Karska-Wilczek

Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 13 minuty

Typ pracy