profil

Ślub Aleksandry Bielewiczówny i Andrzeja Kmicica

poleca 87% 105 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

Pan młody ze swymi kompanami przyjechał po narzeczoną. Niestety panna młoda była sierotą, a więc nie mogła odbyć się, co było wtedy powszechnym obyczajem, ceremonia błogosławieństwa młodych przez jej rodziców. Gdy Pan Andrzej zaprosił swoją przyszła żonę do kolaski zaprzęgniętej w cztery gniade konie, Wachmistrz Soroka – niezawodny przyjaciel Pana młodego - chwycił lejce w dłonie i konie galopem ruszyły do pobliskiego kościoła, gdzie miała odbyć się ceremonia zaślubin.
Do ołtarza pannę młodą prowadził oczywiście nie kto inny jak Onufry Zagłoba. Kościół był wypełniony po brzegi okoliczną szlachtą , ale także najbliższymi przyjaciółmi Pana Andrzeja na czele z pierwszą szablą Rzeczypospolitej Panem Michałem Wołodyjowskim.

Po uroczystości ślubnej, gdy młodzi małżonkowie przyrzekli sobie miłość
i wierność aż do śmierci rozpoczęło się huczne wesele. Trwało ono 3 dni i 3 noce. Stoły uginały się pod jadłem. Czegóż tam nie było: jeleń pieczony w kapuście, udziec z dzika, zające w sosie własnym, kuropatwy w galarecie. Podawano także bardzo dobre wino, a ze względu na to, że starostą wesela był Pan Zagłoba nie mogło zabraknąć także miodu pitnego. Do tańca przygrywały na zmianę dwie kapele (jedna nie dałaby rady) Staśka z Koziej Wólki i Macieja z Teofilówki. Grano mazurki, polki i obertasy. Od czasu do czasu tańce były przerywane oracjami wygłaszanymi przez co bardziej znakomitych gości. Państwo młodzi zewsząd odbierali życzenia długiego i szczęśliwego życia. W przemówieniach tych obok życzeń przekazywano też rady i małżeńskie doświadczenia. Potem najczęściej wznoszono. toasty i śpiewano słynne do dzisiaj: ,,gorzko, gorzko".

A ja tam byłem, miód i wino piłem, aby relacja z tej uroczystości przetrwała dla potomnych.

Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 1 minuta