profil

Powrót Lisowczyków.

poleca 87% 103 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

Przebywają w Iraku nie należąc do żadnej narodowej armii, lecz mimo to mają broń i ryzykują życie. Za pieniądze powstają jednostki najemników XXI wieku.

Podczas pobytu w USA zdołałem sforsować jedną z największych przeszkód dla prasy- ogrodzenie wokół posiadłości Blackwater w teksasie. Pozwolono mi tam jako jednemu z nielicznych dziennikarzy, na własną odpowiedzialność, towarzyszyć niewielkiemu oddziałowi „operatorów” mających eskortować konwój na niebezpiecznym obszarze Iraku. „Operator” to fachowe określenie żołnierza jednostki specjalnej. W Blackwater terminologia taka jest na porządku dziennym- firma wynajmuje jedynie profesjonalistów- byłych członków jednostek specjalnych, żołnierzy najbardziej elitarnych oddziałów na Ziemi; takich jak US Navy Seal, SAS, GROM, Specnaz, czy francuska Legia Cudzoziemska. Powód, dla którego ci ludzie odeszli ze swoich rodzimych armii? Zawsze ten sam- pieniądze. Podpisując kontrakt na półroczną służbę w Iraku otrzymują od ośmiu do nawet siedemdziesięciu tysięcy dolarów miesięcznie. W polskim GROMie „pokojowa” pensja operatora wynosi 5500 złotych, w czasie wojny około 20000. Ta suma, która wydaje się nam ogromna niesamowicie maleje, gdy przyjrzymy się ryzyku w tej pracy- komandos musi nieraz wejść do pomieszczenia, w którym znajduje się uzbrojony przeciwnik, który tylko czeka by go zabić. W takiej chwili najmniejszy błąd może prowadzić do tragedii nieporównywalnie większej niż ta, kiedy nieuważnie uderzymy się w palec wbijając gwoździe. Wypowiedzi Gromowców są niemal jednakowe- pensje, które dostajemy za pozostawanie w gotowości są właściwe, ale to, co dostajemy za nadstawianie karku w warunkach wojennych jest śmieszne. U wielu takich ludzi potrzeba zarobienia większych pieniędzy i chęć posiadania dużej rezerwy finansowej na wypadek gdyby coś się stało (a może też potrzeba ciągłego odczuwania ryzyka) wygrywa z uczuciami patriotycznymi, tym bardziej, że nie są to sprawy całkowicie przeciwstawne- walcząc w Iraku z ramienia Blackwater również służę krajowi, tyle, że kto inny mi płaci.
Z ludźmi, których cieniem miałem się stać na kolejną dobę spotkałem się w Basrze- czekali aż ładunek zostanie przeładowany ze statków na ciężarówki i konwój wyruszy w drogę. Było ich siedmiu: dwóch Polaków, trzech Rosjan, Amerykanin i Anglik. Zostałem przydzielony do tego oddziału zapewne właśnie ze względu na skład grupy- byłem rodakiem dowódcy. Zaraz po spotkaniu zostałem ostro skrytykowany- mam nie taki hełm i za lekką kamizelkę kuloodporną- „skoro będzie pan dla nas kulą u nogi to niech pan, chociaż nie ściąga na siebie uwagi”- a na dodatek zbyt jaskrawą koszulę. Zgodnie ze wskazówkami zaopatrzyłem się na miejscu- Basra jest pełna przedstawicielstw producentów uzbrojenia, liczących na to, że któremuś z najemników przypomni się o jakimś elemencie ekwipunku dopiero na miejscu.
Godzina 5.50 rano, konwój został zorganizowany w długą na 34 ciężarówki kolumnę osłanianą przez 3 samochody terenowe z najemnikami w środku.

6.00 wymarsz. Formacja powoli, z prędkością ok. 30 kilometrów na godzinę z powodu słabej pogody porusza się po ściśle chronionym przez wojska angielskie odcinku trasy mijając, co kawałek „checkpoint’y”- punkty kontrolne, znacznie opóźniające ruch, ale i zwiększający bezpieczeństwo.
8.00 początek drogi przez rzadko zasiedlone obszary półpustynne z dosyć regularnie rozmieszczonymi, podobnymi do siebie miejscowościami. To jest najgroźniejszy odcinek trasy- tutaj patrole są rzadkie a ludność wroga wobec przybyszów. Nadal jedziemy powoli- dla mnie naturalne byłoby wciśnięcie gazu i przejechanie niebezpiecznego regionu w jak najkrótszym czasie. „Gdybyśmy jechali szybko zwartą kolumną wystarczyłoby strzelić z RPG w pierwszą ciężarówkę i cały konwój byłby zatrzymany. Oczywiście jadąc powoli stajemy się lepszym celem, ale lepiej jest jednak mieć wszystko dopięte na ostatni guzik zamiast potem wisieć bez głowy, obdarty ze skóry na moście. Nie jesteśmy w armii- nie możemy liczyć na natychmiastowe wsparcie lotnicze, ani na batalion marines który przyleci na pierwsze nasze zawołanie- w razie walki jesteśmy zdani na siebie.”- odpowiedział Andrzej S., Z którym jechałem w samochodzie.

Do godziny 9.30 wszystko idzie dobrze. Teraz podczas przejeżdżania przez wioskę zobaczyłem kilkunastoletniego chłopaka biegnącego z boku w naszą stronę. Drugi jeep zatrzymał się i siedzący w nim najemnik strzelił. Arab dostał w serce- wyglądało to tak jakby ktoś go podciął w czasie biegu. Z ręki upadającego wypadła butelka z „koktajlem mołotowa” i wybuchła. Byłem zbulwersowany- bez rządnego ostrzeżenia, strzału ostrzegawczego, okrzyku- czegokolwiek, chłopak został zastrzelony- „albo my albo oni- gdybym go ostrzegł to ta butelka wylądowałaby na masce samochodu, którym jedziesz, a postój tutaj jest niemal równoznaczny ze śmiercią”- tym razem Anglik zaczął mi wyjaśniać-„tutaj nie obowiązują konwencje- ani my, ani oni nie jesteśmy żołnierzami, a przy tym ich jest więcej, nie możemy sobie pozwolić na zabawę w stróżów pokoju- my mamy doprowadzić bezpiecznie te ciężarówki na północ- to i własne przeżycie są naszymi najważniejszymi zadaniami”.
W tym momencie, jako że teren jest tutaj równy a zarazem istnieje duże zagrożenie ciężarówki nie zatrzymując się przyjęły formację trzech równoległych kolumn- całe przegrupowanie przypominało nieco ruchy stada zaganianego przez owczarka- tutaj takimi psami były jeepy ochrony. Takim szykiem o 10.18 wjeżdżamy na przedmieścia miasteczka Al Dżarad. Choć istnieje w nim amerykański posterunek to słynie ono wprost z ataków na konwoje.

Jeden pojazd najemników jedzie o 100-150 metrów przed resztą, drugi otwiera kolumnę, a trzeci w pewnej odległości od ostatniej ciężarówki pilnuje tyłów. Wjeżdżamy między zabudowania. Na dachach pobliskich domów widać przebiegających ludzi- są uzbrojeni w karabinki AK i „koktajle mołotowa”. Ochroniarze każą mi się przesiąść do jednej z ciężarówek nie zatrzymując wozu- „skakanie z samochodu do samochodu jest bezpieczniejsze niż siedzenie w naszym jeepie”. Usadawiam się przy oknie i zaczynam obserwować sytuację. Po kilku minutach z przodu nadchodzi sygnał ostrzegawczy- barykada na drodze- trzeba się cofać. W tym momencie zdaje sobie sprawę z tego jak nieliczni są najemnicy chroniący konwój- siedmiu na 34 ciężarówki- kilku ludzi, od których zależy życie całej reszty. Główna kolumna zaczyna się mieszać i powoli skręcać w o wiele węższą przecznicę. Załoga prowadzącego jeepa Wychodzi z samochodu i zaczyna przeszukiwać teren.

Nagle wydarzenia nabierają niesamowitego tępa: Na samochód upada butelka zapalająca, niemal w tym samym momencie, gdy komandosi wchodzą do budynku przez wyważone drzwi. Powstaje zamieszanie- nagle okazuje się, że wszędzie wokół jest pełno ludzi. Z budynku słychać strzały, zaraz potem ogień otwierają też bojownicy na zewnątrz. Słychać jak w prowizoryczne osłony, wykonane z worków z piaskiem zawieszonych na ciężarówce, uderzają kule- głuche bezdźwięczne, ale głośne puknięcia- tak jakby cios siekierą w spróchniałe drzewo. Zaczyna się krzątanina- pozostali członkowie grupy osłonowej wychodzą z pojazdów i wpadają do budynków przy drodze, pozostawieni kierowcy też nie są bezbronni- ostrzeliwują się dookoła z broni podręcznej. Słychać eksplozje, a zaraz potem dym wydobywa się z okien. Po drugiej stronie barykady również coś się dzieje. Nagle ustawiona ze starych, zniszczonych samochodów zapora wylatuje w powietrze, a przez jej resztki przejeżdża Hummer z amerykańskimi żołnierzami. Posterunek w mieście był zawczasu powiadomiony o naszym przyjeździe i wyjechał nam naprzeciw. Na szczęście.

Po kilku minutach atakujący pozostawiwszy kilku zabitych i rannych uciekają. Z pobliskiego budynku dwaj najemnicy wynoszą rannego kolegę i pomagają w udzielaniu pomocy amerykańskiemu sanitariuszowi. To już koniec wojny dla Anglika- dostał w udo, kula przeszłą na wylot- wraca przy najbliższej okazji do domu. „Amerykanie nam chętnie pomagają- raz, że to ich rząd nam płaci, a dwa, że lepiej działa na opinię publiczną informacja o śmierci najemnika, niż żołnierza US Army.”, „Płacą nam tyle, bo ryzyko, które podejmujemy jest o wiele większe- to, że patrol przyszedł nam z pomocą to przypadek- gdyby nie przyjechali nie obyłoby się bez ofiar w ludziach po naszej stronie”, „Widzisz teraz jak to jest- wolę się narażać za 20000 dolarów niż tyle samo złotych- oczywiście, jest prawdopodobieństwo, że nie wrócę i muszę się z tym liczyć, ale przynajmniej, jeżeli przeżyję będę bogaty i będę mógł sobie dać na parę lat spokój ze strzelaniem- przynajmniej do ludzi...”.

Po starciu w Al Dżarad jest już spokojnie, ale ochrona do końca nie przestaje w napięciu oglądać się wokoło- jest ich mniej niż było na początku- Anglik został w punkcie opatrunkowym amerykanów. Poza tym jakby ze zdwojoną siłą nachodzi ich myśl, że to jest wojna, w której są żołnierzami jednej ze stron i każdego w dowolnym momencie może spotkać to samo, co ich kolegę z SASu, lecz oni mogą nie mieć tyle szczęścia i dostać np. w głowę. „Walka jest elementem mojego życia- w wieku jedenastu lat poszedłem do szkoły kadetów i od tego czasu nie wypuszczam broni z rąk. Powinienem był się przez te dwadzieścia lat przyzwyczaić, powszechne napięcie powinno mniej na mnie działać, ale tak nie jest- nie da się nie odczuwać strachu, gdy ktoś do ciebie mierzy z AK.”- komentuje Rosjanin- były członek Specnazu, uczestnik wojny w Czeczeni, misji stabilizacyjnej w Bośni oraz walk w Afganistanie- tego ostatniego już jako najemnik.

Po wielu godzinach nieznośnego napięcia docieramy do Bagdadu. Tutaj taż nie jest bezpiecznie, ale mimo to miasto wydaje się ostoją spokoju. Jem z operatorami Blackwater kolację w jednej z przeznaczonych dla nich jadalni- taki stres zbliża- już nie traktują mnie tak z góry jak na początku- mają mnie niemal za swojego. W żywej dyskusji nagle pada przypuszczenie, że amerykanie niebawem skierują się na Iran- zapada nienaturalna cisza. Po chwili wstaje jeden z Rosjan i wznosi toast (cywili nie obowiązuje w Iraku zakaz picia alkoholu- a oni są oficjalnie „cywilnymi pracownikami ochrony”) „Niech żyje Gorge W. Bush!!! Wiwat Talibowie!!! Nasi chlebodawcy!!!” Zaraz po tym wraca entuzjazm, śmiechy, żarty.

Nadchodzi epoka nowych Lisowczyków- ludzi, którzy znają wojnę i jej okrucieństwa, oraz ryzyko płynące z jej prowadzenia, ale mimo to będących od niej uzależnionymi, jako od sposobu na życie. Choć jej nienawidzą cieszą się z jej nadejścia.

Załączniki:
Czy tekst był przydatny? Tak Nie
Przeczytaj podobne teksty

Czas czytania: 9 minut