profil

Wizerunki świętych i rycerzy w literaturze

Ostatnia aktualizacja: 2022-01-09
poleca 85% 446 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

Wymienione w tytule pracy motywy literackie swój początek, jak się łatwo domyślić, mają już we wczesnym średniowieczu. Równie oczywisty jest fakt, że większość dzieł, w których występują, nawiązuje, lub wręcz pochodzi z tych właśnie, tchnących nutą pradawnej melancholii czasów.

Przez długie lata średniowiecza (najwięcej, bo aż X wieków) z kart książek i opowiadań bardów nie schodzili waleczni rycerze typu Tristana i Rolanda, a stare babinki omdlewały ze wzruszenia słuchając o wielkich niedolach, jakie „święci-i-błogosławieni” znosili dla „Jezuśka w niebie gospodzina”.

Mijały jednak lata, aż nadszedł wreszcie czas, gdy wypływający uszami mózg Rolanda miast przerażenia zaczął budzić śmiech, a brutalna rzeczywistość przerosła wszelkie wyobrażenia mąk cielesnych, cierpianych „w imię wiary”.

Abstrahując od tematu; przy tak dynamicznym rozwoju Kościoła, bardzo prędko dużo większe szanse na męczeństwo miała nie gorliwa owieczka, idąca z wiarą pomiędzy wilki, lecz właśnie Bogu ducha winien wilk, który przypadkiem natknął się na „bożą trzódkę”.

Jeśli chodzi o zagadnienie początkowe, niezwykle interesujące moim zdaniem jest to, w jaki sposób pierwotne założenie tych postaci z czasem ewoluowało, utrzymując stałe miejsce nawet w dzisiejszej literaturze, która przecież tak dalece odbiegła od ideałów średniowiecznych.

„Zacznijmy jednak od początku”, czyli wraz z historią od strony świeckiej; zacznijmy od rycerza.

Rzecz się tyczy literatury, więc z żalem pominąć muszę może i mniej znany, ale dużo częściej spotykany w „naturze” owych czasów wizerunek modelowego raubrittera na rzecz może i nudniejszego, ale poprawniejszego politycznie europejskiego woja.

A więc woj ów miał już to w swojej na wskroś kryształowej naturze, że po pierwsze dysponował znaczną masą mięśniową, po drugie zaś masy „mózgowej” posiadał tyle, żeby móc wykonywać dość skoordynowane ruchy mieczem w kierunku przeciwnika, na tyle jednak niewiele, by zminimalizować ryzyko, że coś w nią trafi (o pofałdowaniu kory mózgowej się nie wspomina, jednak obiektywnie patrząc, w boju przydaje się bardziej powierzchnia gładka; raz, że zmniejsza to opór powietrza, dwa, że w razie trafienia z kuszy bełtem jest szansa, że się ześlizgnie).

To przerysowanie jest oczywiście wyrazem czystej zazdrości, którą jako człowiek współczesny, dla tężyzny fizycznej prymitywniejszych przodków żywić muszę.
Modelowymi cechami prawego rycerza były oczywiście głęboka pobożność, wierność władcy i swoim ideałom, wielce tkliwe i życie utrudniające (patrz Lancelot) usposobienie romantyczne (plus stojące mu na drodze dziewictwo) i oczywiście męstwo.

Męstwo owo, w rozlicznych pieśniach opiewane, czyni naszych bohaterów podobniejszymi bogom niż ludziom. Oto król Artur samotrzeć z Lancelotem i Parcevalem bodajże, powstrzymują na przełęczy armię, złożoną z minimum 600 (sic!) konnych, półmartwy Roland zabija napadającego nań saracena, po czym odbywa szereg rytuałów gwarantujących mu chwalebną śmierć, a święty Jerzy mimo licznych niesprzyjających zjawisk nadprzyrodzonych zabija w końcu strasznego smoka (nawet zakładając, ze smok jako wyjątkowo głupia i ciężka gadzina kiepską miał zwrotność i refleks w walce, nadal był dość wrednym dla zakutego w blachę Jurka przeciwnikiem).

Na tym etapie dobrze by było powiedzieć coś niecoś na temat tego, jakim cudem przytępe (czytaj „honorowe”), katolickie rębajło, jakim był w gruncie rzeczy modelowy rycerz przetrwało i nadal egzystuje w dzisiejszej zintelektualizowanej literaturze, najpierw jednak chciałabym pokrótce scharakteryzować drugą tytułową postać- świętego.
Jeśli mam być szczera kult świętych jako taki nie wzbudza mojego zachwytu, uważam go za utajone pod katolicką oprawą ciągoty do wielobóstwa, zgadzam się jednak, że jest on charakterystycznym elementem kultury chrześcijańskiej i chociażby pośrednio wniósł wiele w kulturę współczesną.

A więc.
Wszyscy dość dokładnie wiemy, na jakiej zasadzie budowane były średniowieczne hagiografie i naprawdę bezsensowne byłoby szczegółowe wykazywanie, że właściwie każda z tysięcy tego typu historyjek, od strony merytorycznej mówiła o tym samym (ten sam wydźwięk moralny, podobna kompozycja, zdarzenia w określonym, łatwym do przewidzenia ciągu, identyczny „morał”) i że największą wartość dla przeciętnego słuchającego miały nieco zbyt szczegółowe opisy mąk i niedoli głównego bohatera. Z tej właśnie przyczyny wspomnę tylko, że przerażające gro średniowiecznych świętych były to postacie ascetyczne i w moim przynajmniej odczuciu poniekąd egoistyczne (przykładem może byś św. Aleksy, poświęcający szczęście swoich najbliższych dla własnej świętości, w czym zresztą podejrzewam przykrywkę choroby psychicznej bądź skrajnej odmiany masochizmu, co zresztą bym zaakceptowała, gdyby przyniosło to komuś jakikolwiek pożytek lub gdyby Kościół nie ogłosił go świętym).

Trzeba przyznać, że o ile „przemycenie” modelowego rycerza tak, aby dotarł do dzisiejszego odbiorcy nie jest aż tak trudne („Rambo” i inne tego typu rąbaniny) gdyż nawet bardziej wymagający czytelnik jest gotów przymknąć oko na „przypakowanie”, jeśli postać zostanie obarczona jakimś ładunkiem dylematów moralnych, to ascetyzm nijak nie pasuje do dzisiejszego kapitalistycznego, nastawionego na sukces społeczeństwa.

A jednak, w zakamuflowanej postaci, ale jednak średniowieczny święty przetrwał.

W jaki sposób? Ewoluował!
Może stwierdzenie to zabrzmi nie tyle zaskakująco, co dziwacznie, ale uważam, że dzisiejszym odpowiednikiem tej postaci jest nikt inny jak Czarodziejka z Księżyca.
Tak właśnie, ta wielkooka blondyneczka w za krótkiej spódniczce, wraz ze stadkiem rozchichotanych koleżanek i kolegów z Mangi przejęła funkcję dwunastowiecznych męczenników pańskich. Prześledźmy schemat.

Historia każdej z „magic girls” (obrzydliwa nazwa) zaczyna się, gdy po mniej lub bardziej zwyczajnym życiu panienka owa dowiaduje się o przeznaczonej jej misji (rodzaj powołania), mającej na celu uratować ten czy inny świat przed ostateczną zagładą (potępieniem). Po krótkich wahaniach moralnych rozerotyzowane dziecko zgadza się przyjąć na siebie zadanie i po zwalczeniu pewnej (zależnej od długości serii) liczby wrogów (walka z wewnętrznymi „demonami” nie byłaby tak widowiskowa) przystępuje do finałowej walki, która zazwyczaj kończy się „poniesieniem najwyższej ofiary”. W scence końcowej następuje zwykle widowiskowe zmartwychwstanie, w wyniku którego bohaterka powraca w udoskonalonej (bardziej rozebranej) formie.

Pomijając płeć i podteksty erotyczne to czysty schemat żywotu świętych! Co do opisu męczeństwa, każdy kto widział te wątłe, nadmiernie rozciągnięte ciałka wgniatane „sto razy większą grawitacją”, czy czymś na kształt wie o czym mówię.

Zadziwiające jest tylko to, że z tych dwóch wzorców to duchowy ideał musiał przejść aż tak wielka metamorfozę. Może to dlatego, że zmiany w mentalności ludzkiej zachodzą nieporównanie szybciej niż te biologiczne, a w dzisiejszym niewyobrażalnie skomplikowanym świecie tęsknimy do świata, w którym czarne jest czarne, białe-białe, a jedyne słuszne zasady są określone przez jasny i oczywisty kodeks honorowy.

W tym miejscu aż się prosi by westchnąć wraz z poetą za „niegdysiejszymi śniegami” i dawną śnieżnobiałą, prostą niewinnością (czyt. „naiwnością”), niemniej jednak wiek dziecięcy przemija, „budzą się potwory”.

Dlaczego Lancelot nie umarł?
To pytanie narzuca mi się natarczywie podczas pisania tej pracy.

Święty mimo licznych przywar jest postacią świadczącą, że istnieje jakaś misja, jakiś cel ludzkiego życia i choćby ze względu na to jest potrzebny. Po prostu musi istnieć jakaś nadzieja, że świat to nie karuzela, czy głupi psiak goniący za własnym ogonem (współczesna wersja Urobosa), lecz że naprawdę dokądś zmierza.
Człowiek jako rasa osiągnął zbyt dużo, by przyjąć, że zrobił to bez sensu i dlatego często nawet sztucznie podtrzymuje tego typu wzorce (rozpaczliwa próba zachowania zdrowia psychicznego).

Ale co do diaska powoduje delikatne dreszcze tęsknoty, towarzyszące fantastycznym historiom o rycerzach (teraz wiedźminach), smokach i przeróżnych Graal’ach, których nie pragniemy?

Najłatwiej byłoby to wytłumaczyć kompleksem Piotrusia Pana, chęcią wiecznego przebywania w krainie bajek i złudzeń, lub Freudowską teorią ukrytego seksualizmu (chociaż co jest ukrytego w erotyzmie silnego faceta z dużym mieczem), jednak zdaje mi się, ze problem sięga głębiej.

Zarówno święty jak i rycerz powstali w czasach, gdy śmierć była czymś na porządku dziennym i byli jakby przeciwnym biegunem do wszechobecnego motywu memento mori, pierwszy jako próba nadania mu sensu, drugi jako swoiste odwrócenie uwagi, rodzaj dywersji w stronę hellerowskiego przekonania, że „dobrym ludziom nie dzieją się naprawdę złe rzeczy”.

W dzisiejszym świecie, gdy społeczeństwo panicznie stara się „zatuszować” wagę śmierci (czego przejawem jest zarówno odizolowywanie umierających jak i krwawa łaźnia wszechobecna w masmediach) strach przed nią jest w rzeczywistości silniejszy niż kiedykolwiek.

Prześcigamy się w wynajdywaniu nowych metod odsuwania jej od siebie, zwalczamy choroby, w porównaniu z poprzednimi pokoleniami żyjemy coraz dłużej, jednak śmierci pokonać nie umiemy. Żyjemy w nowym średniowieczu, strach przed odejściem staje się społeczną obsesją (zwłaszcza w krajach wysoko rozwiniętych).
Święty i rycerz są nam potrzebni bardziej niż kiedykolwiek.

Lancelot nie umarł, bo w dalszym ciągu bardzo potrzebujemy kogoś, kto zabiłby dla nas smoka, będącego „sumą wszystkich strachów”, a fakt, że smok ten jest najwspanialszym, wypielęgnowanym dzieckiem naszego społeczeństwa, niczego w tej kwestii nie zmienia.

Dlatego właśnie takim smutkiem przepełnia scenka, w której elfowe wojska odpływają do Valinoru, dlatego tyle narodów, przez lata wierzyło w uśpionych gdzieś rycerzy (król Artur, rycerze w jaskini w Tatrach itp.) i dlatego dzisiejszy pisarze co rusz podsuwają nam nowy, niepokonany wzór, nie do naśladowania, ale po to, by zwyczajnie nie tracić nadziei.

Czy tekst był przydatny? Tak Nie
Opracowania powiązane z tekstem

Czas czytania: 8 minut