profil

Legendy

poleca 85% 1689 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

Powstanie Białegostoku


Pewnego dnia książę litewski Giedymin polując w Puszczy Bielskiej zapędził się za turem czy też jeleniem na jej północno-zachodni skraj, aż hen w pobliże granicy z Mazowszem. Wieczór już zapadł, gdy wreszcie dopadł zwierza nad bezimiennym potokiem. Do najbliższego zamku w Surażu był spory szmat drogi, a w tej bezludnej okolicy nie było nawet dworzyszcza łowieckiego, jakie książęta zwykli zakładać ku swej wygodzie. Nic dziwnego zresztą, ziemie te od niedawna należały do Litwy, a choć możnowładcy domagali się, by je na zawsze zatrzymać, książę nie był pewien, czy za parę lat znów nie wrócą pod władanie Mazowsza. Co prawda w pobliżu znaleziono kilka bud mieniących się szumnie domami i nazywanych przez mieszkańców Starą Wsią, ale książę wolał spędzić noc w naprędce skleconym szałasie niż w pełnym zaduchu domostwach. Kopnęli się żwawo osacznicy i rychło na jednym z piaszczystych pagórków stanął książęcy namiot. Podczas gdy strzelcy zajęci byli ćwiartowaniem ubitej zwierzyny, książę odpoczywał nad strumieniem. Był dosyć wartki i w przeciwieństwie do innych rzek i strumieni w tej części puszczy - czysty. Pewnie dlatego, że dno miał piaszczyste i nie płynął jak inne rzeki wśród torfów.
- Czysty, biały stok - powiedział książę
- Można by nad nim zbudować dwór myśliwski, albo wieś założyć.
Woli książęcej stało się zadość. Wkrótce nad strumieniem wybudowano dwór, a potem i wieś o nazwie Biały Stok".



Przeklęty zamek na wzgórzu wisielców



W pobliżu Wolina, na lewym brzegu Dziwny, w miejscu, gdzie się łączy z Zalewem Szczecińskim, znaj duje się Wzgórze Wisielców. Z okolicą tą wiążą się liczne legendy i opowieści ludowe. Jeszcze na początku ubiegłego stulecia na południowym krańcu wzgórza stała olbrzymia szubienica, przypominająca o wyrokach, jakie tu wykonywano.
Wzgórze zwane było również Strasznym, ponieważ od wielu wieków opowiadano, że we wnętrzu j ego znajduje się prastary zamek, którego mieszkańcy pokutują pod ziemią za swoje zbrodnie.
Nic dziwnego, że wzniesienie to zawsze napawało trwogą okoliczną ludność. Nie było śmiałka, który odważyłby się podejść do wzgórza po zapadnięciu zmroku.

Pewnego dnia przybył do Wolina podróżny z dalekich stron. Wstąpił do karczmy i poprosił o kufel piwa. Był okrutnie znużony, chciał chwilę odpocząć i udać się w dalszą drogę. Nagle usłyszał tuż nad swoim uchem:

- A waćpan z daleka przybywasz ?
- Z Krakowa.
- O, to znużony już pewnie jesteś bardzo. Ale chyba już dzisiaj pora na odpoczynek. Wszak noc zapada.
- A tak - mruknął pod nosem przybysz.
- Daleka jeszcze wasza droga?
- Na południe, wzdłuż brzegu rzeki, aż do Zalewu. -
- Nie radzę wam iść po nocy.
- Ciekaw jestem dlaczego ? Przecież zdążę przed północą.
- Bardzo wątpię. Po drodze trzeba przejść koło Strasznego Wzgórza.
- To co! Nie lękam się niczego. Nic złego nie zrobiłem, a i grosza przy sobie nie mam, więc i rozbójnicy nic mi nie zrobią.
- Ależ panie, wyście chyba zmysły postradali. U całej okolicy nie znajdziecie takiego śmiałka, który o tej porze odważy się pójść w kierunku tego wzgórza.
- Nie plótłbyś, waść, głupstw. Komu w drogę, temu czas!

Starzec złapał za rękę podróżnego i zmusił go, by usiadł.

- Posłuchajcie, panie! Przed wieloma wiekami niedaleko stąd: stał olbrzymi zamek.

Mieszkał w nim pan nad pany i bogacz nad bogacze ale i skąpy okrutnie. Żaden biedak nie otrzymał od niego jałmużny. Każdy, kto ośmielił się prosić o miskę strawy, szczuty był psami. A tymczasem pęczniały spichrze i spiżarnie bogacza. Nie było chyba rzeczy na świecie, której by nie miał. A klucze od swego skarbca powierzył swojej jedynaczce. Była to dziewczyna przecudnej urody, lecz zatwardziałego i nielitościwego serca. Nikt się temu nawet nie dziwił. Wszak od najmłodszych lat wychowywała się pod okiem swojego ojca. Toteż dziewka od samego rana do późnego wieczora obchodziła cały zamek podzwaniając pękiem kluczy, zawieszonym przy szerokim pasie. Sama wydzielała żywność: suto dla panów zamku, a skąpo dla służby. Poddani więc przeważnie chodzili głodni; pomstując na młodą panią, że jest jeszcze gorsza od swojego ojca.

Nic-raz co odważniejszy udawał się do pana i skarżył się, że jest głodny i sił do pracy nie ma.

Wtedy panna obrzucała ich wyzwiskami: - Pasibrzuch - darmozjady, głodomory! Robić się wam nie chce, myślicie tylko o jedzeniu i spaniu. Jak jeszcze raz poskarżycie się ojcu, to powiem, że nic nie robicie, i nie tylko jeść nie dostaniecie, ale jeszcze po sto kijów wam się wymierzy.

Pewnego dnia dotrzymała swej obietnicy. Pan zamku uwierzył słowom córki. Zawołał pachołków i kazał wychłostać kijami tych, co przyszli prosić o jadło. Na próżno błagali o litość. Dziewczynę rozśmieszyły tylko prośby chłostanych. Śmiała się głośno i wesoło, naigrawała się z bitych do utraty przytomności. Wtedy jeden z maltretowanych, ich stary, wierny sługa, podniósł rękę ku górze i rzucił straszliwe przekleństwo:

- Bodaj was, wasze skarby i zamek pochłonęła ziemia! Bodaj nigdy wasze dusze nie zaznały spokoju!

Starzec wymówił swoje przekleństwo najwidoczniej w złą godzinę, bo zaledwie skończył, ziemia zadrżała, zerwała się straszliwa wichura, zrobiło się ciemno jak w nocy. Jedynie błyskawice rozjaśniały ciemności, a silne grzmoty z hukiem przewalały się po niebie.

Kto żyw począł szybko uciekać z zamku. Na próżno ojciec i córka krzyczeli i prosili, chcąc zatrzymać swoich podwładnych. Gdy zostali sami, zamek zapadł się z hukiem pod ziemię, pochłaniając ich wraz z całym dobytkiem.

Pozostało wzgórze, na którym nikt nie chciał się osiedlić. Postawiono więc tam szubienicę i wieszano przestępców. Podobno w każdą burzliwą noc na samym szczycie wzgórza ukazuje się piękna panna i dzwoniąc olbrzymim pękiem kluczy nęci swymi wdziękami przechodzących podróżnych do podziemi, gdzie są ukryte ogromne skarby. Mówią, że tych, którzy ulegli, wciągnęła za sobą w głąb ziemi.

Starzec skończył swoje opowiadanie i ciężko odetchnął, jakby pozbył się zmory, która go dręczyła.

- To wszystko głupstwa, co ludzie prawią, mój dobry człowieku - rzekł podróżny. - Ja właśnie specjalnie przybyłem w te strony, aby dostać się w głąb wzgórza po skarby, o których tyle się mówi.

- Ależ młodzieńcze! Czy jesteś aż tak szalony, by dla skarbów narażać swoje młode życie?

- Nie martw się o mnie - odrzekł przybysz - zapewniam cię że nic mi się złego nie stanie, a w drodze powrotnej wstąpię do waszej karczmy, aby wam wyprawić ucztę za jeden ze zdobytych klejnotów.

Młodzieniec wstał; otulił się podróżnym płaszczem, roześmiał się beztrosko i zniknął w ciemnościach noc .

Nikt oda tamtej pory nie widział już młodego podróżnika.





O ucieczce więźnia z wieży Chojnika

Graf Hans-Christoph Schaffgotsch, pan zamku na Chojniku, ujął któregoś dnia i uwięził w górnej części baszty zamkowej, pewnego rycerza z Rybnicy o imieniu Lubomir. Rycerz ten przed kilkoma laty obraził grafa w swym zamku. W obecności posła czeskiego króla nazwał on Schaffgotscha gnębicielem i ciemiężcą swych poddanych oraz grabieżcą ich mienia. Schaffgotsch uznał rycerza Lubomira za swego wroga i przysiągł mu zemstę. Napadał na niego podczas polowań w lasach oraz parokrotnie zastawiał na niego pułapki na drogach. Podczas jednej z takich zasadzek, gdy Lubomir jechał do założonego przez siebie klasztoru w Lubomierzu, został ujęty przez czatujących na niego zbirów, wynajętych przez Schaffgotscha i znalazł się w. jego więzieniu. Teraz ten okrutnik postanowił już Lubomira żywego na wolność nie wypuścić.

Daremnie żona więźnia parokrotnie przybywała na Chojnik i błagała grafa o wypuszczenie męża na wolność. Proponowała nawet znaczny okup za niego. Schaffgotsch , był nieugięty i nieczuły na łzy tej szlachetnie urodzonej damy. Na jedno tylko wyraził zgodę. Zezwolił żonie więźnia, by co tygodnia mogła dostarczać swemu mężowi chleb. Z zezwolenia tego biedna kobieta była zadowolona i postanowiła' wykorzystać tę możliwość, by oswobodzić męża. Któregoś dnia przyniosła mu do celi w baszcie zamkowej duży bochen chleba, w którego wnętrzu Lubomir znalazł pilnik do żelaza i linę. Ucieszył się ogromnie i czekał na odpowiednią chwilę. Pewnej burzliwej nocy przepiłował kratę w oknie swej celi i po linie opuścił się w dół. Potem udało mu się szczęśliwie pokonać mur zamkowy i znalazł się na wolności. Tego samego dnia o zmierzchu, wędrując samotnie lasami, dotarł do swego zamku w Rybnicy i do żony, której wyzwolenie swe zawdzięczał.



O Trzech Świnkach




Duch Gór chciał kiedyś poznać życie i pracę ludzi. Przybrał więc postać młodego chłopaka i zszedł ze szczytów Karkonoszy do Piechowic pytając o pracę. Znalazł zatrudnienie jako pasterz świń u gospodarza Antoniego Glądały i kazał zwać się Jankiem. O gospodarzu opowiadano, że był tak chytry, iż kazał swego syna po śmierci nagiego pochować w ziemi, w trosce o to by koszula i portki jego nie zgniły w ziemi bezużytecznie. Glądała miał sześćdziesiąt świń i zatrudniał przy nich sześciu świniarzy. Tak więc Jankowi przypadło pilnować dziesięć świń za dwa grosze żelazne dziennego zarobku.
Chodził więc Duch Gór ze swą dziesiątką po lasach, nad potokami i po łąkach, gdzie kwitły kwiaty, słońce przygrzewało i ptaki pięknie śpiewały. Co tydzień kontrolował gospodarz świnie, ważył je i instrukcji pasterzom udzielał. Już po dwóch tygodniach stwierdził że Janek jest lepszym pasterzem od innych, a nadzorowane przez niego świnie są zdrowsze, czyściejsze i szybciej rosną niż inne. Zwolnił więc jednego z pasterzy, a stado jego przydzielił Jankowi i w ten sposób Duch Gór już nie dziesięć, lecz dwadzieścia świń codziennie pasał. W kilka dni później, gdy zobaczył, że u Janka nadal jest wszystko w porządku, oddalił następnych dwóch pasterzy, powiększając mu stado do czterdziestu sztuk. Nie podwyższał mu jednak wynagrodzenia, ciesząc się, że na tym zarobił. W dwie niedziele później Janek pasł już całe stado za te same pieniądze.
Jesienią, gdy już dni w górach były chłodniejsze, Janek oświadczył Glądale, że chce się zwolnić i powędrować w świat, by lżejszego chleba poszukać.

- Nowego pasterza szukajcie sobie gospodarzu od świętej Urszulki - powiedział - Naszykujcie mi pieniądze zarobione u was.

Zmartwiły te słowa Glądałę. Pojął, że utraci dobrego i taniego świniopasa. Zaczął więc go namawiać, by pozostał u niego chociaż rok. Nawet przyrzekł podwyższyć wynagrodzenie o pół grosza dziennie. Janek jednak nie ustąpił. Trzy dni i trzy noce piechowicki gospodarz spać i jeść nie mógł ze zmartwienia. W łóżku przewracał się z boku na bok, schudł nawet rozmyślając jak Janka zatrzymać. Znalazł w końcu sposób. Którejś nocy zakradł się do chlewni. Wybrał trzy najlżejsze sztuki, włożył do worka, na plecy zarzucił i w Karkonosze je poniósł. Z wielkim trudem, po kilku odpoczynkach wdrapał się na Szrenicę. Przywiązał świnie do wbitych w ziemię pośród krzaków kosodrzewiny palików, a na drugi dzień powiedział do Janka:

- No! Jeśli tak bardzo chcesz odejść to odejdziesz, ale wpierw muszę sprawdzić ilość świń oddanych ci w opiekę. Uśmiechając się chytrze policzył świnie, a potem udał zdenerwowanego.

- Nie wypłacę ci zarobionych grosików, ponieważ nie pilnowałeś mojego dobytku. Brakuje trzech świń! Chyba je ukradłeś i sprzedałeś! Musisz teraz pozostać u mnie przez dziesięć lat, by pracą wyrównać me straty.

Duch Gór wiedział jednak o podstępie Glądały. Chwycił go za kołnierz, na plecy sobie zarzucił i zaniósł na szczyt Szrenicy. Tu postawił go na ziemię i cicho wyszeptał jakieś słowa. Pobladły ze strachu Glądała, zobaczył wtedy jak ukrywane przez niego w krzakach kosówki świnie szybko zaczęły stawać się coraz większe. Gdy już tak urosły, że były wielkie jak domy, pękły z hukiem, przemieniając się w trzy granitowe skały..

Legendy pochodzą z książki Urszuli i Aleksandra Wiącków "Legendy Karkonoszy i Okolic", wydanej w roku 1984 przez Wojewódzki Dom Kultury w Jeleniej Górze.




Diabeł wenecki

Przy starym trakcie Bydgoszcz - Gniezno w pow. żnińskim, obok prehistorycznych wykopalisk Biskupina nad rzeczką Gąsawa, na półwyspie jeziora, leży pięknie położona wieś Wenecja (miejscowości o tej nazwie w Polsce jest więcej, np. w Wielkopolsce cztery).

Wenecja jest otoczona jeziorami, które mają dziwne i podwójne nazwy: Książę lub Mosina, Skrzynka, zwane także Białem, i Weneckie lub Likowskie, obecnie coraz częściej nazywane też Biskupińskim.

Legenda przekazywana w tradycji ludowej głosi, że na tym półwyspie wznosiło się ongiś potężne zamczysko, którym zarządzał możny rycerz. Podczas wojen wyjeżdżał ze swoją drużyną, w razie napadu bronił się w zamku. W czasie pokoju zjeżdżali się często do niego goście i wówczas odbywały się zabawy i gonitwy rycerskie; gospodarz hucznie podejmował swoich gości.

W legendzie opinia o rycerzu była podzielona. Jedni bajarze twierdzili, że był to człowiek gospodarny, mądry i sprawiedliwy i tylko źli ludzie zrobili z niego diabła. Inna wersja głosiła natomiast, że był to pan bezbożny, nieludzki, żyjący cudzą krzywdą, a co gorsze, zadawający się z nieczystymi siłami, przy pomocy których wszystko w życiu mu się wiodło. Jednakże nie uszło to bezkarnie. Za kumanie się z diabłem doczekał się straszliwej kary ! Legenda głosi, że pewnej nocy na zamku bawiono się wesoło, gdy nagle zerwały się straszliwa burza z piorunami i ulewą, uderzał grom i wybuchł groźny pożar, z zamku nikt nie ocalał: rycerz, rodzina, domownicy, goście, zbrojna drużyna - wszyscy zginęli w ogniu. Z warownego kasztelu pozostały tylko gruzy, które z daleka omijano ze strachem.

Zrodziła się pogłoska, że na półwyspie po nocach błądzą zjawy czy duchy i coś straszy. Ukazy- wała się rzekomo w ruinach dziwna postać, niby ludzka, niby zwierzęca, cała czarna jak smoła, tylko oczy błyskały ogniem, na głowie dwa różki koźlęce, u ramion skrzydła jak u nietoperza. Inni przysięgali się, że twór nogi miał zakończone końskim kopytem i racicą i że posiadał ogon. Ktoś w tej groźnej postaci rozpoznał pana zamku. Głoszono, że został wcielony w diabła i krąży po ruinach i rozciągających się hen pod jeziorami lochach. Ukryte w nich miały być skarby, które w ten sposób chronił właściciel zamku. Nagromadził ich sporo, ale nie dawał na żadne fundacje kościelne i dlatego teraz nie dają mu spokoju po śmierci.

Inna legenda głosi, że sam mistrz Twardowski, bawiąc w Bydgoszczy w drodze do Poznania, wybrał się do Wenecji, by zobaczyć ruiny zamku. Rzekomo miał być świadkiem, jak jeden chłopak dla psoty zerwał z drugiego czapkę i wrzucił ją do lochu. Została natychmiast wyrzucona z ogromną siłą, a gdy spadła na ziemię, zabrzęczała. Było w niej pełno dukatów, ale nikt ich nie mógł dotknąć - tak były gorące.

Legenda o "krwawym diable weneckim" ma swoje początki nie tylko w tradycji ustnej ludu pałuckiego, przeszła ona również do piśmiennictwa. O diable weneckim pisał Jan Długosz, a za nim Karol Szajnocha, Józef Przyborowski i E. Callier. Tak jak w legendzie, tak i w literaturze autorzy nie zawsze byli zgodni co do postaci pana zamku i opinii o diable.

Zarówno z akt archiwalnych, jak i legendy można wywnioskować, skąd to przezwisko powstało i komu zależało na jego rozpowszechnianiu. Z akt ziemskich wynika, że przezwisko "diabeł wenecki" odnosi się do jednego z magnatów możnego rodu Nałęczów, kasztelana nakielskiego, a później generalnego sędziego woj. kaliskiego, Mikołaja Chwałowica z Chomiąży. Miał on bogate dobra w powiatach żnińskim, mogileńskim i wągrowieckim. Dobra te odziedziczył Mikołaj po ojcu i od 1357 r. zamieszkał w Chomiąży.

W 1365 r. z rozkazu króla Kazimierza Wielkiego ufortyfikował Nakło. Mikołaj Nałęcz z Chomiąży występował zawsze za wzmocnieniem władzy królewskiej w Polsce. Nie wszystkim w Polsce to odpowiadało, a szczególnie książętom kościoła, którzy dążyli do supremacji władzy duchownej. Po śmierci Kazimierza Wielkiego do głosu w Wielkopolsce dochodzi możny ród Grzymalitów, zwalczający Nałęczów. Po śmierci Ludwika Węgierskiego wybucha nawet między nimi wojna domowa, poprzedzona konfederacją stronników Nałęczów, która zawiązała się jesienią 1382 r. w Pyzdrach. 15 maja 1383 r. pod Szamotułami Nałęczowie zostali rozbici. Do wpływów w Wielkopolsce i na Pałukach doszli Grzymalici, którzy też na tron arcybiskupi w Gnieźnie wprowadzili swego stronnika. W r. 1383 dobra Nałęczów zostały złupione najwięcej strat poniósł Mikołaj.

Jednak Grzymalici niedługo utrzymali się przy wpływach. Mikołaj z Chomiąży zgromadził swoich stronników i ze znacznymi siłami najechał na dobra arcybiskupa w Żninie i zniszczył je ( 1383 r.).

Wówczas po raz pierwszy pojawia się przezwisko "krwawy diabeł" w starych aktach sądowych w pozwach przeciw Mikołajowi. Za zniszczenie dóbr kapitulnych ściga go arcybiskup Bo dzenta. Od tego czasu przezwisko "krwawego diabła" przylgnęło do Mikołaja.
W 1390 r. Mikołaj wzniósł zamek w Wenecji i tam zamieszkał. Od tej chwili podpisuje się "sędzia Mikołaj z Wenecji". W aktach sądowych znajdują się pozwy kapituły gnieźnieńskiej, w których stale wymienia się przezwisko "diabeł wenecki". Jednak z akt wynika, że ów "diabeł" żył w dobrych stosunkach z zakonami, które nazywały go swym dobroczyńcą; stawiał kościoły w Wenecji i Chomiąży, klasztorowi cystersów podarował wieś Makowice, przy klasztorze augustia nów w Trzemesznie wybudował grobowce; jedynie z władzą arcybiskupią nie mógł dojść do zgody.

Najciekawsza rzecz, że mimo swego przezwiska Mikołaj cieszył się dobrą opinią na dworze królewskim; bywał częstym gościem . na dworze Jadwigi i Jagiełły. Właśnie w tym czasie powierzono mu wysoką godność generalnego sędziego województwa kaliskiego. W źródłach zachowały się wiadomości o nim jako o dobrym gospodarzu, sprawiedliwym sędzi i patriocie.

Diabeł wenecki" zmarł w 1400 r. I znów po " śmierci rozpoczęły się spory o jego majątek; w aktach sądowych pojawia się na nowo przezwisko "krwawy diabeł".
A dalsze losy Wenecji?

Wenecja w spadku dostała się zięciowi "diabła", niejakiemu Warzymowskiemu, który w 1420 r. wymienił ją z arcybiskupem za Biskupiec pod Radziejowem.

Stała się ona teraz miejscem odosobnienia dla duchownych, oskarżonych o herezję. Zamykano tu skazanych do lochów zamkowych jeszcze w XV w. Dopiero w 1475 r. arcybiskup Jakub polecił zburzyć zamek, a materiał budulcowy z Wenecji użyto na budowę pałacu arcybiskupiego w Żninie. Na miejscu zamku weneckiego pozostały ruiny.

Legenda o "diable weneckim" była specjalnie podtrzymywana w dobrach kapitulnych. Opis "diabła" straszącego w ruinach zamku weneckiego był identyczny z diabłem z obrazów kościelnych. Tak zemścili się gnieźnieńscy panowie duchowni na człowieku, który za życia dał im się we znaki.


Kościół w Trzęsaczu

Kiedy te tereny byly nawracane na wiarę chrześcijanską, osiadlił się w Trzęsaczu pewien mnich. Nie lubiano go w okolicy, bowiem panoszył się strasznie, byl okrutny dla ludzi i nawracał silą raczej niż dobrym słowem. Kiedyś wypłynął w morze, wzorem okolicznych rybakow, zastawił sieci (musiał się sam utrzymywać, bowiem ludzie od niego stronili). W sieć złapala mu się panna wodna, córka Neptuna. Błagała, by ją puścił
wolno. On jednak postanowił ją nawrócić, miał nadzieje na wielką nagrodę od biskupa. Zamknął Panane Wodna w szopie. Kiedy ludzie usłyszeli jej rozpaczliwe wołanie o pomoc i płacz szczery, prosili mnicha, by wypuścił panne, jako że były to czasy, w których ludzie dobrze żyli z Neptunem, ten zas im pomogała w połowach. Okrutny mnich nie zgodził się i postawił nawet swoich uzbrojonych pachołków na straży szopy. Po jakims czasie płacz i wołanie o pomoc ustały, kiedy mnich zagladnął do szopy, okazało sie, że Panna Wodna dosłownie uschła. Zmarła w szopie z braku wody. Ludzie wypłyneli na morze i opowiedzieli Neptunowi o nieszczęściu. Ten rozszalał się w rozpaczy ojca. Rozkazał żywiołom, by porwały mnicha - stało sie to w momencie, gdy ten stał w kościele i podziwial jego nowy wystrój. Runęła ściana do wody wraz z okrutnym i bezmyślnym mnichem. Neptun do dzisiaj nie może uspokoić swej ojcowskiej rozpaczy... Kościół w Trzesaczu jest przeklęty

Załączniki:
Czy tekst był przydatny? Tak Nie
Opracowania powiązane z tekstem

Czas czytania: 19 minut